2
Mała ramapiteczka była uparta. Wiedziała, że dziecko musi się znajdować w gąszczu krzaków. Czuła tu wyraźnie jego zapach pomimo gęstych wiosennych woni wrzosu, tymianku i janowca.
Wołając jąkliwym głosem ramapiteczka przedzierała się na górę po dawno wypalonym terenie. Czarno-żółta czajka zaczęła uciekać powłócząc jednym skrzydłem i wołając „piuitt!” Ramapiteczka wiedziała dobrze, że ten manewr ma na celu odciągnięcie jej od pobliskiego gniazda, ale prymitywny umysł małpy daleki był od myśli o polowaniu na ptaki. Chciała tylko odnaleźć swe dziecko.
Wspinając się po zarośniętym stoku rozsuwała kawałkiem gałęzi przeszkadzające jej krzaki. Umiała używać tego narzędzia i kilku innych. Czoło miała niskie, ale twarz ustawioną zupełnie pionowo i niewielką, humanoidalną szczękę. Była niedużego wzrostu — niewiele ponad metr, chodziła trochę pochyło, a jej ciało, z wyjątkiem twarzy i dłoni, pokrywała krótka sierść.
Nie przestawała zawodzić. Było to wezwanie, które, choć nie ujęte w słowa, rozumiało każde małe jej gatunku.
— Tu Matka. Przyjdź do mnie, utulę cię i będziesz bezpieczny.
Na szczycie wzniesienia zarośla nie były tak gęste. Wreszcie wydostała się na otwartą przestrzeń, rozejrzała i wydała cichy jęk przerażenia. Stała na skraju potwornie wielkiego wzniesienia okalającego jezioro koloru najgłębszego błękitu. Brzeg zbiornika wodnego wyginał się po obu stronach aż po horyzont. Na wąskim grzbiecie i wzdłuż stromego spadku aż po lustro wody nie rosło nic.
O dwadzieścia metrów od ramapiteczki stał okropny ptak. Był trochę podobny do tłustej czapli, ale długi i wysoki jak drzewo sosny, ze skrzydłami, głową i ogonem smutnie opuszczonymi na ziemię. Z jego brzucha zwisał guzowaty wyrostek z uchwytami do wchodzenia. Ptak był twardy, nie zrobiony z mięsa. Jego niegdyś gładką i czarną skórę pokrywała teraz stwardniała warstwa kurzu obsypana strupami żółtych, szarych i pomarańczowych narośli. Daleko wzdłuż krawędzi astroblemy ramapiteczka widziała takie same ptaki stojące w dużych odstępach, a wszystkie spoglądały w ciemne zwierciadło głębiny.
Małpka sprężyła się do ucieczki. I wtedy usłyszała znajomy dźwięk.
Gwizdnęła ostro. W tej samej chwili z otworu w brzuchu najbliższego ptaka zwisła jakaś głowa. Dziecko zaszczebiotało radośnie. Jego głos oznaczał:
— Witaj, mamo! Popatrz tutaj!
Wyczerpana, ale jednocześnie radosna z powodu ulgi, z rękami pokrwawionymi od przedzierania się przez ciernie, matka wściekle zawyła na dziecko. Szybko zsunęła się po drabince wejściowej latacza i pomknęła do ramapiteczki. Objęła je, przycisnęła mocno do piersi, po czym postawiła na ziemi i wymierzyła dwa tęgie policzki z prawej i lewej strony, a następnie wybuchnęła potokiem pełnych oburzenia skrzeczeń.
Starając sieją ułagodzić, dziecko podało znaleziony przedmiot. Był podobny do szerokiego pierścienia złożonego z dwóch skręconych złotych półkręgów. grubych na palec i zaokrąglonych, grawerowanych w zawiłe desenie podobne do śladów wyżartych przez żyjątka morskie w długo pływającym drewnie.
Młody ramapitek wyszczerzył zęby i rozłączył dwa guzowate końce pierścienia. Były spięte czymś na kształt zawiasów umożliwiających półpierścieniom obracać się i otwierać. Dziecko założyło pierścień na szyję, obróciło nim i zatrzasnęło zamek. Złocisty naszyjnik błyszczał na brązowej sierści ramapiteka; był zbyt obszerny dla jego szyi, lecz pełen żywej siły. Dziecko, ciągle uśmiechnięte, pokazało matce, do czego teraz jest zdolne.
Wrzasnęła.
Ramapitek podskoczył ze strachu. Potknął się o kamień i upadł na plecy. Nim zdołał się podnieść, matka rzuciła się i zdarła mu pierścień przez głowę, tak że metal obtarł mu skórę na uszach. Zabolało! Utratę pierścienia odczuł silniej niż jakikolwiek znany dotychczas ból. Musi go mieć z powrotem…
Gdy próbował pochwycić naszyjnik, matka wrzasnęła jeszcze głośniej. Jej głos odbił się echem od ścian krateru. Odrzuciła złoty przedmiot tak daleko, jak zdołała, w gęste krzaki kolczastego janowca. Dziecko zaprotestowało rozdzierającym płaczem, lecz matka schwyciła je za ramię i pociągnęła ku ścieżce, którą wcześniej przebiła w zaroślach.
Dobrze ukryty i tylko z małym wgnieceniem, naszyjnik błyszczał w przetykanym słonecznymi plamami półcieniu.
3
Wkrótce po tym jak ludzkość, z odrobiną pomocy przyjaciół, wyruszyła na podbój nadających się do zamieszkania układów gwiezdnych, profesor fizyki pola dynamicznego, nazwiskiem Theo Guderian, odkrył drogę na Wygnanie. Jak wielu nieortodoksyjnych, lecz obiecujących myślicieli swej epoki otrzymał od Państwa Ludzkości Środowiska Galaktycznego nie obwarowaną żadnymi warunkami dotację na badania.
Guderian żył w Starym Świecie. Ponieważ w owych fascynujących czasach nauka miała tyle innych rzeczy do przyswojenia (a ponadto w 2034 roku wydawało się, że odkrycie profesora nie miało żadnego praktycznego zastosowania), publikacja jego referatu końcowego wywołała tylko przelotny trzepot w gołębniku kosmologii fizycznej. Lecz pomimo przeważającego nastroju obojętności małe grupki pracowników naukowych ze wszystkich sześciu sprzężonych ras galaktycznych były nadal dostatecznie zaciekawione odkryciami Guderiana i odwiedzały go w jego skromnym, połączonym z laboratorium domu koło Lyonu. Choć zdrowie coraz mniej mu dopisywało, profesor przyjmował kolegów uprzejmie i zapewniał, że będzie się czuł zaszczycony, jeśli powtórzy dla nich swój eksperyment. Prosił przy tym o wybaczenie, że posłuży się prymitywną aparaturą, którą przeniósł do piwnicy swej willi wkrótce po tym, gdy w jego instytucie przestano się nią już interesować.
Pani Guderian potrzebowała czasu, by przyzwyczaić się do egzotycznych pielgrzymów z innych gwiazd. Nie mniej trzeba było zachować konwenanse towarzyskie. Ale z jakimi trudnościami! Odrazę do wysokich, człekokształtnych Gi przezwyciężyła po wielu wysiłkach myślowych, jeśli chodzi o Poltrojan. zawsze można było udawać, że są cywilizowanymi krasnoludkami. Ale nie potrafiła się przyzwyczaić do przerażających Krondaków ani półniewidzialnych Lylmików, sposób zaś, w jaki kapało coś zielonego na dywan z niektórych mniej wybrednych Simbiari, był po prostu godny ubolewania.
Ostatnia grupa gości pojawiła się na trzy dni przed początkiem chorób} mającej zakończyć życie profesora Guderiana. Madame otworzyła drzwi przed dwoma kosmitami płci męskiej (jednym zatrważająco masywnym, a drugim całkiem zwyczajnym) — uprzejmym małym Poltrojaninem odzianym w pyszny strój Całkowitego Wyjaśniacza i dwuipółmetrowym Gi (na szczęście ubranym) oraz — Sainte l’ierge! — nie mniej niż trzema Simbiari.
Przywitała ich. po czym rozstawiła dodatkowe popielniczki i kosze na śmieci.
Gdy tylko wymieniono wstępne grzeczności, profesor Guderian zaprowadził zaziemskich gości do piwnic} dużej wiejskiej willi.
— Pokaz rozpoczniemy natychmiast, mili przyjaciele. Wybaczcie mi, ale jestem dziś odrobinę zmęczony.
— W najwyższym stopniu pożałowania godne — zauważył troskliwie Poltrojanin. — Może, drogi Profesorze, zechce pan skorzystać z kuracji odmładzającej?
— Nie, nie — odpowiedział z uśmiechem Guderian. — Jedno życie zupełnie mi wystarczy. Uważam za niezwykle szczęśliwą okoliczność, że dane mi było żyć w epoce Wielkiej Interwencji, ale muszę wyznać, że wydarzenia biegną teraz szybciej, niż mój spokój jest w stanie wytrzymać. Czekam z przyjemnością na spokój ostateczny.