— Czy ich utrata jest nie do zniesienia… — Zaklął i przeprosił ją.
Była spokojna jak zawsze.
— Niemeta prawie nie potrafi sobie wyobrazić straty. Porównaj to ze staniem się głuchoniemym i niewidomym. Całkowicie sparaliżowanym i pozbawionym czucia. Wyobraź sobie, że straciłeś organa płciowe i zostałeś straszliwie zniekształcony. Złóż wszystko razem, a jeszcze nie wystarczy w porównaniu z tamtym, jeśli to znałeś i straciłeś… Ale i ty coś straciłeś, prawda Bry? Może więc potrafisz pojąć coś z tego, co ja czuję.
— Coś straciłem. Może to słuszniej tak nazwać. Bóg wie, że to, co czuję do Mercy, jest zupełnie nielogiczne.
— Gdzie będziesz jej szukać, jeśli tamci w pliocenie nie będą wiedzieli dokąd poszła?
— Mogę tylko zdać się na instynkt. Najpierw poszukam jej w Armoryce w związku z jej bretońskim pochodzeniem. A później wAlbionie, przyszłej Brytanii. Będzie mi potrzebny statek, bo nie wiadomo, czy kanał La Manche był stałym lądem w tym okresie, w którym będziemy mieszkać. Chyba na początku pliocenu poziom morza zmieniał się w dziwny sposób. Ale jakoś znajdę Mercy, bez względu na to. dokąd się udała.
A co ja znajcie w mym pięknym halonie? — pomyślała Elżbieta. I co to będzie miało za znaczenie? Czy świat Wygnania będzie równie pusty jak ten?
Gdyby ona i Lawrence chcieli mieć dzieci… ale to przeszkadzałoby w pracy i dlatego zdecydowali się z nich zrezygnować; znaleźli spełnienie miłości w sobie nawzajem, połączywszy się na całe życie jak niemal wszyscy metapsychicy. Wiedzieli, że gdy jedno nieuchronnie odejdzie, nadal pozostanie Jedność, łączność miliardów umysłów Środowiska Galaktycznego.
Albo pozostałaby…
Pierwsze wielkie krople deszczu spadły na drzewa w dolinie. Białoniebieskie błyski oświetliły ją całą, a pioruny wstrząsały posadami gór. Bryan chwycił Elżbietę za rękę i wciągnął przez ogrodowe drzwi do głównego salonu; za kilka sekund nadciągnęła ulewa.
19
Przedświt przejmował chłodem, szare chmury, jakby spóźnione, mknęły na południe na spotkanie z Morzem Śródziemnym. Dolinę Rodanu wypełniała mgła. W wielkim salonie zapalono drwa na kominku i tu spotkali się członkowie Grupy Zielonej po zjedzonym w pokojach śniadaniu. Każdy dźwigał wyposażenie do nowego życia i ubrał się stosownie do wybranej roli. (Bagaż dodatkowy złożono wcześniej na platformie odjazdowej przed bramą czasu: skrzynka „Wyborowej” Klaudiusza, whisky Bryana, zapas przypraw, drożdży i kwaśnego siarczynu sodu dla Ryszarda, beczka piwa Steina, pralinki likierowe Elżbiety i wielkie malowidło św. Sebastiana dla Amerie. ) Ryszard i Stein szeptali do siebie patrząc na nikłe płomienie. Amerie, z półuśmiechem na ustach, przesuwała w palcach paciorki wielkiego drewnianego różańca, który miała przyczepiony do pasa. Inni stali trochę dalej.
Dokładnie o godzinie pięć-zero-zero Radca Mishima zszedł z półpiętra szerokimi schodami i uroczyście ich powitał.
— A teraz proszę za mną — dodał po chwili.
Podnieśli pakunki i podążyli jedno za drugim przez taras i mokry ogród, gdzie płyty na ścieżkach ciągle jeszcze błyszczały od deszczu, a kiście róż zwisały porwane i pobite przez burzę.
Balkony głównego budynku gospody wychodziły na ogród. Z wysoka patrzyły na nich zza oszklonych drzwi niewyraźne twarze — zupełnie tak samo, jak oni przyglądali się innym porannym procesjom ósemek chrononautów prowadzonych przez innego doradcę. Widzieli Cyganów i kozaków, nomadów pustynnych i voortrekkeww, Polinezyjczyków w pelerynach z piór i wojowników z łukami, mieczami i assagajami: byli też bawarscy turyści w skórzanych szortach, brodaci prorocy w białych szatach, azjatyccy mnisi z wygolonymi głowami, amerykańscy pionierzy w kapotkach, kowboje, fetyszyści poprzebierani z groteskową patetycznością i rozsądnie wyglądający ludzie ubrani w dżinsy lub stroje tropikalne. O świcie podróżnicy przechodzili pochodem przez ogród do starego domku ocienionego drzewami morwowymi, z białym tynkiem i czarnymi belkami, po których pięła się winorośl. W oknach nadal wisiały koronkowe firanki Madame Guderian. a w glinianych misach kolo wielkich drzwi wejściowych kwitło na różowo i biało jej geranium. Ośmiu gości i doradca wchodzili do domu i drzwi zamykały się za nimi. Po pół godzinie wychodził tylko doradca.
Bryan Grenfell stał za Radcą Mishimą, gdy ten otwierał zamek w drzwiach domku Guderianów staromodnym mosiężnym kluczem. Wielki rudy kot siedział w suchym gąszczu krzewów i patrzył na grupę złotymi oczami. Kiedy Grenfell przechodził obok krzaków, skinął mu głową. Wielu z nas widziałeś idących tą drogą, prawda Monsieur le Chat? A ilu z nich czuło się jak ja: zużyci, głupi i zmęczeni, i ciągle zbyt uparci, by się cofnąć? Idę tutaj, w praktycznym tropikalnym stroju, z plecakiem pełnym prostych narzędzi i wysokobiałkowej żywności, uzbrojony w laskę podróżną ze stalowym końcem i małym nożem do rzucania ukrytym pod lewym mankietem koszuli i zdjęciem drogiej Mercy, a ponadto z jej dossier w kieszeni na piersiach. Idę do głębokiej piwnicy…
Stein Oleson, kiedy przechodził przez drzwi, musiał schylić głowę; przez hol szedł ostrożnie, by nie zaczepić głową o wysoki zegar Madame z ciągle czynnym mosiężnym wahadłem lub nie strącić któregoś z kruchych bibelotów na półkach albo nie wplątać się rogami hełmu wikingów w mały kryształowy żyrandol. Dla Steina zachowanie milczenia stawało się coraz trudniejsze. W Olesonie rosło coś, co domagało się krzyku, ryku, wielkiego wybuchu śmiechu, który odrzuciłby resztę grupy od niego jak od drzwi nagle otwartego pieca. Czuł, że jego męskość budzi się pod wilczą spódniczką, stopy świerzbią, by skakać i deptać, muskuły ramion napinają się do zamachu toporem bojowym czy rzutu włócznią o grocie z vitroduru, którą dodał do swego arsenału. Wkrótce! Wkrótce! Rozluźnią się skręcone w węzeł wnętrzności, ogień we krwi wybuchnie bohatersko, a radość stanie się tak wielka, że będzie się nią mógł zadławić prawie na śmierć…
Za Steinem podążał ostrożnie do piwnicy Ryszard Voorhees. W morskich butach z odwiniętymi cholewami niewygodnie mu się szło po zużytych stopniach. Postanowił, że gdy przejdą przez bramę i zrobią pierwszy zwiad po drugiej stronie, zmieni je na wygodniejsze, na przykład sportowe, które miał w plecaku. Najpierw wygoda, później granie roli! Tajemnica sukcesu, powiedział sobie, będzie zależała od szybkiej oceny miejscowych struktur władzy dzięki potajemnemu odwołaniu się do wydziedziczonych i utworzeniu odpowiedniej bazy. Jak tylko uruchomi destylarnię (przy pomocy Steina, a może i Landry, którzy będą trzymali z dala miejscowych od wpychania się na siłę), uzyska zdrowe podstawy ekonomiczne i będzie gotów do gry o wpływy polityczne. Uśmiechnął się do swych myśli i starannie poprawił taśmę plecaka, aby nie pogniotła poły jego kubraka. Czyż niektórzy z tych dawnych włóczęgów morskich nie byli królami we wczesnej Ameryce? Jean Lafitte, Krwawy Morgan czy nawet sam Czarna Broda? A jak by wam się podobał Ryszard Voorhees jako król Baratarii? Parsknął głośnym śmiechem na tę myśl, zupełnie zapomniawszy, że jego kostium nie należał w rzeczywistości do operetkowego korsarza, lecz do żeglarza zupełnie innego rodzaju…
Felicja Landry przyglądała się jak Radca Mishima otwiera skomplikowany zamek w drzwiach piwnicznych. Otworzyły się ociężale i podróżnicy weszli do starej, zatęchłej piwnicy ociekającej wilgocią, z lekkim zapaszkiem ozonu. Felicja spojrzała na altankę, te nieprawdopodobne wrota do wolności, i przytuliła swą nową kuszę do piersi odzianej w czarną zbroję. Drżała, czuła mdłości i natężała całą siłę woli, by nie skompromitować się w decydującym momencie. Po raz pierwszy od wczesnego dzieciństwa jej oczy. ukryte za przyłbicą greckiego hełmu, były pełne łez…