Rosła tu trawa. Podobne do królików zwierzątka przycupnęły bez ruchu, jakby udawały kamienie. Dalej w kotlince zagajnik drzew. Czy małe, podobne do człekokształtnych małp ramapiteki włóczą się w tych lasach?
Strażnicy prowadzili Bryana, Steina i Felicję ścieżką pod górę do zamku. Inni biało odziani ludzie pomagali następnej grupie wydobyć się z obszaru bramy czasu. Kto kieruje tym wszystkim? Jakiś plioceński baron? Jest tu jakaś arystokracja? Czy on, Ryszard, potrafi się dopchnąć w jej szeregi? Jego umysł rzucał pytanie za pytaniem, ku zdziwieniu i radości Ryszarda z młodzieńczym entuzjazmem. Wnet Voorhees pojął, co się z nim dzieje. Był to spóźniony nawrót ulubionej choroby kosmonautów: Gorączki Lądowania na Nowej Planecie. Jeżeli ktokolwiek dostatecznie długo przemierzał Galaktykę i cierpiał nudę podprzestrzennej szarości, sam się w nią wpędzał (jeśli nie był zbyt zmordowany) w oczekiwaniu na zbliżające się lądowanie na planecie dotychczas sobie nie znanej. Czy powietrze będzie ładnie pachniało? Czy miejscowa flora i fauna będą rozkoszą, czy obrazą dla oka? A miejscowa żywność dla języka? Czy ludność szczęśliwa i żwawa, czy przybita trudnościami? Czy miejscowe panie oddadzą się łatwo, gdy sieje o to poprosi?
Ryszard zagwizdał przez zęby kilka taktów starej sprośnej ballady. Dopiero wtedy doszło do jego świadomości, że słyszy czyjś zaniepokojony głos, poczuł też, że ktoś ciągnie go za rękaw.
— Proszę naprzód, sir. Pana przyjaciele już poszli do Zamku Przejścia. My musimy iść za nimi. Będzie pan chciał odpocząć, odświeżyć się i na pewno zadać parę pytań.
Strażnik był ciemnowłosy, dobrze zbudowany, choć raczej kościsty, pozornie młodzieńczy, lecz o nazbyt rozumnym spojrzeniu jak wszyscy niedawno odmłodzeni. Ryszard zanotował w pamięci obrożę z ciemnego metalu i białą tunikę, zapewne w tropikalnym klimacie o wiele wygodniejszą niż jego kostium z czarnego aksamitu i grubego sukna.
— Niech się tylko rozejrzę, chłopie — powiedział, ale strażnik nadal ciągnął go za rękaw. Dla świętego spokoju Ryszard ruszył wiodącą do zamku ścieżką.
— Ładne wzniesienie panujące nad okolicą, chłopie. Czy ten wzgórek jest sztuczny? Jak się zaopatrujecie w wodę tam na górze? Jak daleko stąd do najbliższego miasta?
— Wolnego, podróżniku! Chodź ze mną i wszystko. Ludzie z komitetu powitalnego lepiej odpowiedzą na te pytania niż ja.
— No, przynajmniej mi powiedz, jakie tu są widoki na to, by sobie popchnąć? To znaczy… wtedy, — czyli teraz… powiedziano nam, że mężczyzn jest tu cztery razy więcej niż kobiet. Mogę ci powiedzieć, że z tego powodu prawie cofnąłem się przed przejściem! Gdyby nie szczególne okoliczności nie cierpiące zwłoki, w ogóle nie przybyłbym na Wygnanie! Więc jak to jest? Macie tam w zamku kobiety?
Zapytany odpowiedział surowym tonem:
— Udzielamy gościny pewnej liczbie podróżniczek, lady Epone zaś rezyduje tu czasowo. Żadna kobieta nie mieszka stale w Zamku Przejścia.
— No to jak wy to załatwiacie? Czy jest tu wieś albo miasto na weekendowe skoki, albo coś?
Strażnik odparł rzeczowo:
— Wielu z załogi zamku to homoseksualiści lub osobnicy autoerotyczni. Reszta korzysta z usług wędrownych artystek z Roniah lub Burask. W tej okolicy nie ma małych wiosek, tylko rzadko rozrzucone miasta lub plantacje. Ci z nas, którzy służą w zamku, są szczęśliwi, że mogą tu być. Jesteśmy dobrze opłacani za naszą pracę. — Z uśmieszkiem dotknął swego naszyjnika, po czym podwoił wysiłki, by przyśpieszyć marsz nowo przybyłego.
— Wygląda na to, że zakład jest dobrze zorganizowany — rzekł z powątpiewaniem Ryszard.
— Przybyłeś do fascynującego świata. Gdy tylko nauczysz się trochę naszych obyczajów, będziesz bardzo szczęśliwy… Nie przejmuj się psodźwiedziami. Trzymamy je dla bezpieczeństwa. Nic nam nie mogą zrobić.
Pośpiesznie przeszli podwale i weszli do barbakanu, gdzie strażnik próbował skierować Ryszarda schodami na górę. Ale ekskosmonauta wyrwał mu się i oznajmił:
— Zaraz wracam! Muszę rzucić okiem na to zadziwiające miejsce!
— Przecież nie możesz!… — zawołał strażnik.
Ale jednak mógł. Przytrzymując ręką kapelusz z piórem, Ryszard ruszył biegiem przed siebie, ale z trudem ze względu na ciężki plecak. Przebiegł z tupotem przez wykładane kamiennymi płytami przejście i skierował się daleko w głąb budowli. Skręcał tu i tam za rogami domu, aż dostał się na wewnętrzny dziedziniec zamku. O tak wczesnej porze panował tu głęboki cień. Dziedziniec otoczony był wysokim na dwa piętra murem z wewnętrznymi korytarzami, narożnymi basztami i blankami. Mierzył prawie osiemdziesiąt metrów wzdłuż i wszerz. Pośrodku znajdowała się fontanna otoczona drzewami w kamiennych skrzyniach. Pod murami w regularnych odstępach rosło jeszcze więcej drzew. Całą jedną stronę podwórca zajmował duży podwójny corral, starannie ogrodzony ażurowymi kamiennymi płytami. W jednej zagrodzie znajdowało się kilkadziesiąt zwierząt nie znanego Ryszardowi gatunku. Druga wydawała się pusta.
Ryszard usłyszał odgłosy pogoni i rzucił się do krużganku otaczającego pozostałe trzy strony podwórca. Przebiegł parę metrów i zawrócił w boczny korytarz, ale ten kończył się na ślepo. Po obu stronach Ryszard miał drzwi prowadzące do apartamentów wewnątrz murów.
Otworzył pierwsze na prawo, wsunął się do środka i cicho zamknął je za sobą.
W pomieszczeniu panowała ciemność. Stał nie poruszając się i próbował wyrównać oddech. Z przyjemnością usłyszał, że odgłos biegnących stóp oddala się. Jak na razie udało mu się uciec. Sięgnął do kieszeni plecaka po latarkę. Zanim ją włączył, usłyszał cichy szmer. Znieruchomiał. Ciemną izbę przeszył promień światła. Ktoś nieopisanie wolno otwierał wewnętrzne drzwi prowadzące do drugiego pokoju, a bijący stamtąd słup światła stawał się coraz szerszy, aż pochwycił Ryszarda.
W drzwiach Voorhees ujrzał sylwetkę bardzo wysokiej kobiety ubranej w suknię bez rękawów, ale tak przejrzystą, że niemal nie dostrzegalną. Ryszard nie widział twarzy kobiety, ale wiedział, że musi być piękna.
— Lady Epone — odezwał się, chociaż nie wiedział, dlaczego to zrobił.
— Możesz wejść.
Nigdy nie słyszał takiego głosu. Jego dźwięczna słodycz zawierała tak jednoznaczną obietnicę, że Ryszard rozpalił się w mgnieniu oka. Odrzucił plecak i podszedł do czarnej sylwetki przyciągany przez światłość. Wycofała się powoli do drugiego pokoju, on podążył za nią. Z sufitu zwieszały się tuziny lamp oświetlających draperie z połyskliwej, złotej tkaniny i białej gazy, zwieszające się wokół wielkiego łoża.
Kobieta wyciągnęła ramiona. Jej luźna szata była koloru bladego błękitu, z długimi żółtymi szarfami spływającymi z ramion jak złożone mgliste skrzydła. Lady Epone nie była przepasana. Wokół jej szyi błyszczała złota obroża, a w blond włosach złoty diadem. Włosy kobiety zwisały niemal do jej pasa i tak samo — jeśli wzrok nie mylił Ryszarda — zwisały pod pajęczą tkaniną jej niewiarygodnie długie piersi. Była prawie o pół metra wyższa od niego. Patrząc z góry nieludzko płonącymi oczami powiedziała:
— Podejdź bliżej.
Poczuł zawrót głowy. Oczy kobiety zaświeciły jeszcze mocniej, a jej miękka skóra zaczęła go pieścić, aż wpadł w otchłań rozkoszy tak potężnej, że musiała go zniszczyć. Kobieta zawołała: