Выбрать главу

— Uwaga, wy, podróżnicy! Czas już opuścić to miejsce. Jestem kaptal Waldemar, dowódca waszej karawany. Mamy przed sobą około tygodnia, by się bliżej poznać. Wiem, że mieliście ciężkie przejścia, przynajmniej niektórzy, kiedy czekaliście w tej gorącej zagrodzie na skompletowanie oddziału. Ale wkrótce będzie lepiej. Wyruszamy na północ do miasta Finiah, gdzie zamieszkacie. To dobre miejsce. Znacznie chłodniejsze niż to. Odległość wynosi około czterystu kilometrów i przejedziemy ją w mniej więcej sześć dni. Ze względu na upał będziemy podróżować przez tutejszą okolicę dwie noce, a po osiągnięciu Lasu Hercyńskiego będziemy się przemieszczać w dzień. A teraz, podróżnicy, słuchajcie! Nie czyńcie mi żadnych kłopotów, a dostaniecie dobre wyżywienie na stacjach po drodze. Stawiajcie się, to otrzymacie zmniejszone racje. A jeśli sprawicie mi prawdziwą przykrość, nie dostaniecie jeść w ogóle. Ktokolwiek z was wyobraża sobie, że mógłby uciec, niech najpierw pomyśli o wykopaliskowym zoo czekającym z błyszczącymi oczami i wyciągniętymi pazurami na idących samopas piechotą. Mamy tutaj szablozębne koty, jak też superlwy i hieny wielkości niedźwiedzi. Są dziki większe niż krowy, które na jeden kęs odgryzają ludzką nogę. Są nosorożce i mastodonty, które was stratują na śmierć, gdy tylko was zauważą. Oraz dinotheria, słonie z szablastymi kłami; lubią dowcipnie pobawić się człowiekiem, a potem tańczyć na jego szczątkach! Nawiasem mówiąc, w łopatce mają tylko cztery czy pięć metrów wysokości. A jeśli umkniecie grubym rybom, dadzą wam radę płotki. W rzekach pełno pytonów i krokodyli. W lasach jadowite pająki wielkości brzoskwini, z zębami jadowymi jak u żmij. A jeśli dacie nogę przed zwierzętami, wytropią was Firvulagowie i będą na waszych mózgach wygrywać diabelskie melodie, póki nie zwariujecie albo nie umrzecie ze strachu.

Tam jest paskudnie, podróżnicy! — ciągnął oficer. — To nie jest ten śliczny Eden, o którym wam opowiadano w roku 2110. Ale kto się będzie trzymać karawany, nie ma się czego bać. Będziecie jechać wierzchem na tych zwierzakach, które widzieliście w zagrodzie obok. Są to chalikotheria, dalecy krewni koni. Nazywamy je chalikami. Są inteligentne i lubią ludzi, a w związku z ich pazurami nikt i nic szczególnie się ich nie czepia. Niech każdy będzie dobry dla swego chalika. To środek transportu i strażnik przyboczny w jednym ciele…

A gdyby ktoś z was nabrał chętki pojechać w las, niech lepiej o tym zapomni. Te obręcze, te naszyjniki, które my, żołnierze, nosimy, dają nam całkowitą kontrolę nad chalikami. Dlatego sterowanie zostawcie nam. I mamy też wyszkolone amficjony biegające po bokach karawany. Te psodzwiedzie wiedzą, że każdy jeździec, który próbuje spłynąć, to ich obiad. Więc nie podskakujcie, a będziecie mieli przyjemną podróż.

Tak jest! A teraz macie zebrać do kupy wasze rzeczy. Możecie je albo zapakować do juków, albo po prostu przywiązać za tylnym łękiem siodła. O ile wiem. dwoje z was ma ze sobą zwierzęta pokojowe. Mogą jechać w koszach wiklinowych. Ten gość, który przyszedł z kotną kozą… Twoje zwierzę musi tu zostać aż do wyruszenia cotygodniowej karawany handlowo-zaopatrzeniowej. Większość zakazanych narzędzi, broń i duże pakunki zabrane wam, gdy tu przybyliście, zostaną załadowane na zwierzęta juczne. Jeżeli będziecie się grzecznie zachowywać, możecie w przyszłości otrzymać większość z tych rzeczy.

Wszystko jasne? Tak jest! Za pół godziny wszyscy mają tu stanąć na zbiórce, dwójkami, gotowi do drogi. Uderzymy w dzwon na pięć minut przed zbiórką. Kto się spóźni, oberwie. To wszystko! — Odwrócił się na pięcie i wymaszerował na czele żołnierzy. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby zamknąć bramę.

Więźniowie ruszyli w kierunku budynku, by zebrać swe rzeczy; wlokąc się pomrukiwali pod nosem.

Po namyśle Klaudiusz uznał, że podróż nocna jest jeszcze jednym manewrem, by ich zdemoralizować, by zdusić w zarodku pomysły ucieczki, podobnie jak przesadny opis fauny pliocenu. Pająki wielkości dłoni, akurat! Brakuje tylko Wielkiego Szczura z Sumatry! Jednak amficjony są nader realną groźbą. Klaudiusz zastanawiał się, jak szybko biegają na prymitywnych palcochodnych łapach. I czym, u licha, są straszliwi Firvulagowie?

Po drugiej stronie dziedzińca pojawiła się inna grupa pod strażą. Stajenni oddzielili sześć zwierząt od reszty stada i podprowadzili je do platformy do wsiadania. Klaudiusz dostrzegł małą figurkę ubraną w złotą lamę; pomagano jej wsiąść na osiodłane chaliko. Obok stała druga w purpurowym kombinezonie, i trzecia…

— Aikenie! — zawołał starszy pan. — Elżbieto! To ja. Klaudiusz!

Postać w czerwieni zaczęła się wykłócać z kaptalem straży ubranym w niebieski płaszcz. Sprzeczka stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu Elżbieta tupnęła, a mężczyzna wzruszył ramionami. Opuściła grupę i pobiegła przez dziedziniec. Oficer poszedł za nią wolnym krokiem. Otworzyła szeroko bramę zagrody dla ludzi i rzuciła się w ramiona siwowłosego paleontologa.

— Pocałuj mnie. Uchodzisz tu za mojego kochanka — szepnęła bez tchu.

Przycisnął ją mocno do piersi, żołnierz zaś przyglądał mu się z namysłem. Elżbieta powiedziała:

— Wysyłają nas do stolicy, Muriah. Moje metafunkcje wracają, Klaudiuszu! Zrobię wszystko co można, by uciec. Jeśli mi się uda, postaram się jakoś pomóc wam wszystkim.

— Wystarczy, Lady — odezwał się żołnierz. — Nie obchodzi mnie, co Lord Creyn pani powiedział. Musi pani przygotować się do wsiadania.

— Do widzenia, Klaudiuszu. — Pocałowała go naprawdę, prosto w usta i zaraz odprowadzono ją z powrotem przez dziedziniec i posadzono na wierzchowcu. Jeden z żołnierzy przymocował łańcuchy wokół kostek jej nóg.

Klaudiusz podniósł rękę.

— Do widzenia, Elżbieto.

Spod arkad za zagrodą dla zwierząt wyjechała majestatyczna postać wierzchem na białym jak śnieg chaliku w szkarłatnosrebrnym rzędzie. Kaptal zasalutował, po czym on i dwaj żołnierze wskoczyli na siodła. Rozległy się słowa komendy:

— Baczność! Krata w górę!

Dziesięcioro jeźdźców jeden za drugim wjechało powoli pod sklepione przejście barbakanu. Z dala było słychać wycie wzburzonych psodźwiedzi. Ostatni więzień z szeregu odwrócił się, pomachał Klaudiuszowi i znikł w mrocznym korytarzu.

Do widzenia, Bryanie, pomyślał starszy pan. Mam nadzieję, że znajdziesz twoją Mercy. Tak czy inaczej.

Zawrócił do sypialni, by pomóc Ryszardowi. Poczuł się stary, zmęczony i wcale już z siebie nie zadowolony.

7

Gdy tylko grupa dziesięciorga jeźdźców opuściła Zamek Przejścia, uformowała się w dwójki. Creyn z kaptalem otwierali pochód, a na końcu za więźniami jechali dwaj żołnierze. Słońce zachodziło, jechali więc na wschód w półmroku, po tarasowatym zboczu płaskowyżu w kierunku zalanej zmierzchającym światłem doliny RodanuSaony.

Elżbieta siedziała wygodnie w siodle z założonymi rękami na łęku i zamkniętymi oczami. Wodze rzuciła luźno. Szczęśliwie chalika nie wymagały kierowania przez jeźdźca, więc Elżbieta mogła w pełni pogrążyć się w słuchaniu.

Słuchaj… lecz odrzuć dźwięki wydawane przez wierzchowca człapiące po miękkiej ziemi. Nie słuchaj świerszczy ani żab strojących głosy do chóru w zamglonych, mokrych zagłębieniach równiny. Bądź głucha na wieczorne pieśni ptaków, na skomlenie hien wyruszających na nocne łowy, na ciche głosy towarzyszy podróży. Nie słuchaj uszami, lecz za pomocą nowo odzyskanej zdolności metapsychicznej biernej telepatii.