Puściła jego rękę, a Ryszard, przyjrzawszy się pobielałemu ciału, rzucił jej jadowite spojrzenie.
— Do diabła, nie. Myślałem, że będzie na to mnóstwo czasu po przybyciu tutaj. Zabrałem samokompensujący się kompas, sekstans komputerowy i wszystkie mapy, jakich potrzebowałem. Ale myślę, że to wszystko skonfiskowano. Jedyna droga, której się przyjrzałem, prowadziła na zachód do Atlantyku, do Bordeaux.
Felicja mruknęła z niesmakiem. Klaudiusz nie ustępował.
— Wiemy, synu — powiedział łagodnym tonem — że jesteś doświadczonym nawigatorem. Musi istnieć jakiś sposób orientowania się w terenie. Czy możesz nam wskazać Gwiazdę Polarną z okresu pliocenu? To by bardzo pomogło.
Tak samo fregata Floty Powietrznej! — żachnął się Ryszard. — Albo Robin Hood i jego rozbójnicy.
Felicja znowu wyciągnęła do niego rękę, więc cofnął się pośpiesznie.
— Czy potrafisz to zrobić, Ryszardzie? — zapytała — Czy też te paski na rękawie dostałeś za dobre sprawowanie?
— To nie moja planeta rodzinna, laluniu! A nocne świecące obłoki bynajmniej nie ułatwiają zadania.
— Aktywność wulkaniczna — powiedział Klaudiusz. — Pyły w górnych warstwach atmosfery. Ale księżyc zaszedł i nie ma żadnych zwykłych chmur. Czy sądzisz, że potrafisz wziąć namiar przy ukazujących się i znikających świecących obłokach?
— Mógłbym — mruknął Ryszard. — Ale u jakiego diabła miałbym się w to pchać, przechodzi moje pojęcie… Natomiast chciałbym się dowiedzieć, co się stało z moim strojem pirata? Kto mnie ubrał w ten mundur?
— Był pod ręką — odrzekła słodko Felicja. — I potrzebowałeś go. Bardzo. Więc byliśmy tak uprzejmi. Wszystko co możliwe, by pomóc przyjacielowi.
Klaudiusz wtrącił pośpiesznie:
— Byłeś całkiem upaćkany po jakiejś bójce tam na zamku. Po prostu umyłem cię trochę i wyprałem tamto ubranie. Wisi z tyłu twego siodła. Powinno być już suche.
Ryszard spojrzał podejrzliwie na wymuszony uśmiech Felicji i podziękował starszemu panu. Ale bójka? Czy brał udział w bójce? I kto wyśmiewał się z niego z tak okrutną pogardą? Kobieta o oczach głębokich jak jeziora. Ale nie Felicja… Odezwała się Amerie:
— Proszę, postaraj się znaleźć gwiazdę biegunową, jeśli czujesz się dość dobrze. Po tej północnej drodze mamy się przemieszczać jeszcze tylko jedną noc. Później będziemy ciągle zmieniać kierunki i podróżować w dzień. Ryszardzie, to ważne.
— Dobra, dobra. Myślę, że żaden z was, szczury ziemskie, nie zna szerokości geograficznej Lyonu.
— Jak sądzę, około czterdziestu pięciu stopni północnej — powiedział Klaudiusz. — Mniej więcej taka sama jak mego domu rodzinnego w Oregonie. W każdym razie wedle wyglądu nieba, jaki pamiętam z oberży. Fatalnie, że nie mamy Steina. On by wiedział.
— Przybliżone dane wystarczą — rzekł Ryszard.
Zakonnica podniosła głowę. Z dziedzińca fortu dobiegał dźwięk trąbki.
— Ano, znowu w drogę, Zieloni. Życzę szczęścia, Ryszardzie.
— Megadzięki, Siostro. Jeśli mamy zrealizować jakikolwiek plan ucieczki wydumany przez to dziecko, szczęście będzie nam bardzo potrzebne.
Jechali dalej wśród nocy, posuwając się od ogniska do ogniska sygnałowego traktem przez płaskowyż. Rzekę mieli po prawej ręce i rzadko rozrzucone małe wulkany pulsujące od czasu do czasu czerwonym blaskiem na południowym wschodzie. Niebo Wygnania rozświetlały konstelacje zupełnie nie znane mieszkańcom Ziemi XXII wieku. Wiele z gwiazd będzie widocznych i w przyszłości, ale ich odmienne orbity galaktyczne zdeformowały znane układy gwiazd ponad wszelką możliwość rozpoznania. Na niebie pliocenu były gwiazdy, które miały umrzeć, nim nadejdzie epoka Środowiska Galaktycznego; inne, które ludzie Środowiska będą znali, spoczywały jeszcze w ciemnych łonach chmur pyłowych.
Ryszard niedbale przyglądał się plioceńskim niebiosom. Znał wiele innych nieb. Gdyby miał dużo czasu i ustaloną bazę obserwacji, znalezienie obecnej Polarnej byłoby drobiazgiem, nawet tylko przy obserwacji nie uzbrojonym okiem. Utrudnieniem była jazda wierzchem na zwierzętach i że namiar musiał być wzięty szybko.
Teraz. Jeśli stary dzięcioł od skamielin ma rację co do przybliżonej szerokości geograficznej i jeżeli na tym trakcie zachowujemy prawie północny kierunek, jak to przypuszcza Klaudiusz na podstawie ukształtowania terenu, wówczas gwiazda biegunowa powinna się znajdować prawie w połowie drogi między horyzontem i zenitem mniej więcej… tutaj.
W forcie Ryszard wziął ze śmieci kilka sztywnych gałązek. Teraz zrobił z nich wizjer krzyżowy — związał gałązki włosem z grzywy swego wierzchowca. Każdy badyl był dwa razy dłuższy od jego dłoni. Miał nadzieję, że pole obserwacji nie okaże się za małe.
Poprawiwszy się w siodle, by zmniejszyć do minimum skutki kołysania chalika, zapamiętał konstelacje, które musiały leżeć mniej więcej wokół bieguna. Następnie wyciągnął wizjer krzyżowy na długość ręki, oś pionową zgrał z prostym traktem przed sobą (analog: dwoje stojących sztorcem uszu chalika) i wycentrował wizjer na prawdopodobną gwiazdę, wybraną wstępnie. Starannie odnotował pozycje pięciu innych jasnych gwiazd w kwadrantach wizjera, po czym się odprężył. Za trzy godziny, gdy obrót planety spowoduje, że położenie tych sześciu będzie się wydawać zmienione, wyceluje wizjer ponownie. Jego niemal fotograficzna pamięć dokona porównania kąta wewnątrz pola wizjera i z odrobiną szczęścia Ryszard będzie w stanie określić imaginacyjną oś nieba, wokół której wybrane gwiazdy się obracają. Oś wskaże biegun. Może będzie, a może nie będzie na niej czy koło niej gwiazdy, którą będzie można ochrzcić Plioceńską Polarną.
Na ten punkt nieba wycentruje ponownie wizjer i spróbuje zweryfikować położenie bieguna za dwie godziny, przed świtem. Jeśli to się nie uda, postara się zrobić pomiary kontrolne jutro w nocy, w dużym odstępie czasu, by pozorny obrót niebios był jak największy.
Ryszard nastawił budzik swego chronometru ręcznego na 0300, zadowolony, że nie poszedł za odruchem wyrzucenia go do różanego ogródka Madame Guderian w ów deszczowy poranek, kiedy opuszczał swój świat.
Mniej niż dwadzieścia godzin temu.
10
Mimo przynajmniej częściowego przygotowania przez Creyna, dla Bryana rzeczywistość miasta nad brzegiem rzeki okazała się przekraczająca wyobrażenie. Przedostawszy się przez ciemny kanion, gdzie pochodnie strażników ledwie rozświetlały wąską ścieżkę wykutą w żółtawym piaskowcu, oddział jeźdźców znalazł się nagle na placu. Karawana wjechała na pagórek wznoszący się nad zbiegiem Saony i Rodanu. Poniżej na zachodnim brzegu leżało miasto, tuż na południe od przełomu wśród porośniętych lasem skał, gdzie spotykały się dwie potężne rzeki.
Roniah było zbudowane na wzniesieniu położonym nad wodą. U podnóża pagórka wił się wał ziemny, ukoronowany grubym murem obronnym. Wzdłuż jego szczytu, błyszcząc jak suty naszyjnik z pomarańczowych paciorków, gęsto płonęły ogniki. Co sto metrów z muru wyrastały wysokie wieże strażnicze, także usiane punktami ognia wzdłuż blanków, wokół okien, a nawet narożników muru. Niemal każdy detal masywnej bramy miejskiej oświetlały lampeczki. Do bramy prowadziła półkilometrowa aleja z kolumnadą po bokach; na szczycie każdej kolumny płonęła wielka pochodnia. Środek alei zajmowały połyskujące geometryczne wzory. Mogły to być trawniki bramowane lampami lub rabaty i klomby kwiatowe.