Выбрать главу

Cest le mai, c’est le mai, Cest le joli mois de mai!

— Znowu fałszują — powiedział zirytowany Gaston. — Włącz nagrane głosy, Merce. I niech wyleci skowronek i trochę żółtych motyli. — Przełączył mikrofon na kanał sterowania i krzyknął: — Hej, Minou! Zabierz tę ferajnę sprzed konia Berry’ego. I pilnuj dzieciaka w czerwonym. Wygląda, jakby ciągnął za dzwoneczki na pendencie Orleańczyka.

Mercedes Lamballe włączyła zgodnie z poleceniem nagrane głosy. Tłum podjął ton pieśni, której nauczył się przez sen w drodze z koronacji Karola Wielkiego. Mercy dołączyła śpiew ptaków w kwitnącym sadzie i wysłała sygnał zwalniający zamknięcia ukrytych klatek z motylami. Bez rozkazu wywołała wonny wietrzyk, by ochłodzić turystów z Akwitanii, Neustra, Bloi, Foix i pozostałych „francuskich” planet Środowiska Galaktycznego, którzy wraz z frankofilami i mediewistami z tuzinów innych planet przybyli, żeby sycić się chwałą starej Owernii.

— Zaczyna im być gorąco. Bry — rzuciła Grenfellowi. — Przy powiewie lepiej się poczują.

Bryan słysząc, że Mercedes mówi bardziej normalnym głosem, odprężył się.

— Wydaje mi się, że ich zdolność przeżywania niewygód w imię skąpania się w kulturze widowiskowej ma swoje granice.

— Odtwarzamy przeszłość — powiedziała Lamballe — jaką chcielibyśmy mieć. Realia średniowiecznej Francji to zupełnie inna opereta.

— Mamy łazików, Merce. — Ręce Gastona tańczyły teraz po tablicy sterowniczej kierując wstępną choreografią orszaku majowego. — Widzę w tej pace dwóch czy trzech egzotów. Pewnie to ci od etnologii porównawczej z planety Krondak. przed którymi nas ostrzegano. Lepiej podeślij im trubadura, by ich zabawiał, póki nie włączą się do głównej grupy. Ci objazdowi strażacy są skłonni do wystawiania złych cenzurek, jeśli im się pozwala nudzić.

— Niektórzy z nas umieją zachować obiektywizm — powiedział łagodnie Grenfell.

Reżyser prychnął.

— No tak, ale ty nie jesteś tam i nie depczesz po końskim gównie w dziwacznym stroju pod gorącym słońcem planety o niskim subiektywnym poziomie tlenu i podwójnym subiektywnym ciążeniu!… Merce? Do cholery, dziecinko, ty znowu jesteś nieobecna?

Bryan wstał z fotela i podszedł do niej bardzo zatroskany.

— Gaston, czy ty nie widzisz, że ona jest chora?

— Nie jestem! — I nagle ostro zaprotestowała Mercy. — Przejdzie mi za minutę albo dwie. Trubadur wysłany, Gastonie.

Monitor pokazał najazd na śpiewaka, który skłonił się grupce maruderów, uderzył w struny lutni i zaczął umiejętnie zaganiać ludzi w stronę maiku, czarując równocześnie pieśnią. Reżyserkę wypełniła ostra słodycz jego tenorowego głosu. Śpiewał najpierw po francusku, później w standardowej angielszczyźnie Ludzkiego Państwa Środowiska Galaktycznego dla tych. którzy nie byli biegli w lingwistyce archaicznej.

Le temps a laisse son manteau De vent, de froidure et de pluie, Et s’est vestu de broderie De soleil luisant — cler et beau.

Autentyczny skowronek dodał swą kodę do pieśni minstrela. Mercy pochyliła głowę; na konsolę przed nią spadły łzy. Ta cholerna pieśń. I wiosna w Owernii. I zapieprzone skowronki, i retrogenetyczne motyle, i ufryzowane łąki, i sady pełne zachwyconych ludzi z odległych planet, gdzie życie było twarde, ale wyzwanie podejmowali wszyscy, prócz trafiających się, oczywiście, niewydarzeńców paskudzących przepiękny, nieustannie rozwijający się gobelin Środowiska Galaktycznego. Tak niewydarzonych jak Mercy Lamballe.

— Beaucoup żałuję, chłopcy — powiedziała ze smutnym uśmiechem. — Nie ta faza księżyca, przypuszczam. Albo staroceltycki bunt. Bry, po prostu wybrałeś zły dzień na wizytę w tym zwariowanym miejscu. Przepraszam.

— Bo wy wszyscy, Celtowie, macie hopla — wytłumaczył ją Gaston z jowialną serdecznością. — Tam w paradzie Króla Słońca jest taki bretoński inżynier, który mi opowiadał, że nie potrafi przelecieć dziewczyny inaczej, jak na głazie megalitycznym. Jazda, dziecinko. Przedstawienie musi jeszcze trwać.

Na monitorze tancerze wokół maiku wywijali wstęgami i obracali się w skomplikowanych figurach. Książę de Berry i reszta aktorów w jego otoczeniu pozwalali wstrząśniętym turystom podziwiać całkowicie prawdziwe klejnoty zdobiące ich kostiumy. Flety piszczały, dudy jęczały, handlarze oferowali owoce kandyzowane i wino, pasterze przyzwalali głaskać swe jagnięta, a słońce uśmiechało się z góry. Wszyscy byli szczęśliwi w la douce France A. D. 1410 i miało to trwać jeszcze przez sześć godzin, podczas turnieju rycerskiego i wieńczącej święto uczty.

A potem zmęczeni turyści, których dzieliło siedemset lat od średniowiecznego świata księcia de Berry, pomkną komfortowymi podziemnymi pociągami ku następnej kąpieli kulturalnej w Wersalu. Bryan zaś, Grenfell i Mercy Lamballe, gdy zapadnie zmrok, pójdą do sadu, by umówić się na wspólny rejs do Ajaccio i by ustalić, ile przeżyło motyli.

2

W pokoju pogotowia centrali Lizbońskiej Sieci Energetycznej zawyła syrena alarmowa.

— No, do diabła, tak czy inaczej miałam się już zwijać — powiedziała wielka Georgina. Podniosła przenośny klimatyzator swej zbroi i z głośnym tupotem podeszła ż hełmem pod pachą do wiertni.

Stein Oleson trzasnął kartami o stół; jego kielich z wódką przewrócił się. Alkohol popłynął po niewielkiej kupce sztonów leżących przed Olesonem.

— A ja mam sekwens królewski i pierwszą dziś przyzwoitą pulę! Zasrane szczęście w pieprzonej grze! — Chwiejnie powstał z miejsca, tak że przewrócił wzmocnione krzesło. Stojąc już, nadal się chwiał. Dwa metry piętnaście szalonego, pięknego brzydala. Czerwone żyłki na białkach jego oczu dziwnie kontrastowały z jasnoniebieskimi tęczówkami. Oleson obrzucił wściekłym wzrokiem pozostałych graczy i zacisnął pięści w pancernych serworękawicach.

Hubert parsknął rubasznym śmiechem. Mógł się śmiać, odchodził od gry jako zwycięzca.

— Niezła pulka! Wypuść parę, Stein. Płacz nad rozlanym mlekiem. Nic ci w grze nie pomoże.

Włączył się czwarty gracz:

— Mówiłem ci, Steinie, żebyś podczas picia uważał na zakrętach. No i popatrz! Zjeżdżamy, a ty znowu jesteś nabuzowany.

Oleson spojrzał na niego z miażdżącą pogardą. Rzucił na podłogę ogniotrwały kombinezon, wlazł do własnej wiertni i zaczął włączać przewody.

— A ty, Jango, trzymaj pysk. Nawet zapruty na amen wiercę dokładniej niż którykolwiek z małych portugalskich gównojadów.

— Och. chłopaki — powiedział Hubert — przestaniecie wy tam?

— Popróbuj się skumplować z zapitym, zakutym skandynawskim łbem! — odparł Jango. Wysmarkał się na sposób iberyjski nad kołnierzem swej zbroi i zapiął hełm.

Oleson zadrwił:

— A wy mnie nazywacie brudasem!

Kiedy sprawdzali zespoły pancerzy, Georgina, która była szefem ich zespołu, przekazała przez interkom złe wiadomości:

— Na tunelu głównym Cabo da Roca-Azory, siedemset dziewięćdziesiąt trzy kilometry stąd, zawaliło. Na tunelu obsługi też. Prześlizg trzeciego stopnia z przewaleniem warstw, ale przynajmniej zamknięto przetokę. Wygląda na dłuższą zabawę, dzieci.

Stein Oleson włączył zasilanie. Stuosiemdziesięciotonowa wiertnią, w której siedział, uniosła się trzydzieści centymetrów nad pomost, wysunęła ze swego boksu i potoczyła w dół rampy; machała przy tym sterami jak z lekka podgazowany żelazny dinozaur.

— Mądre de deus — warknął Jango. Jego maszyna podążyła za Steinem, w najściślejszej zgodzie z regulaminem ruchu. — On jest niebezpieczny dla otoczenia. Georgino. Niech mnie diabli wezmą, jeśli zgodzę się z nim pracować w parze. Mówię ci, że składam skargę do związku zawodowego! Czy ty chciałabyś, żeby jedyną przegrodą między twoim tyłkiem a płynnym bazaltem był pijany tuman?