Z punktu widokowego, na którym znajdowała się karawana, Bryan dostrzegł, że Roniah nie jest zatłoczone. Większość domów była niewielka, stały wzdłuż szerokich, krętych ulic. Ponieważ minęła już północ, w niewielu tylko mieszkaniach świeciły się światła, ale na brzegach dachów płonęły punkciki ognia, a na frontowych parapetach domów w równych odstępach paliły się lampy. Bliżej rzeki stało trochę większych budynków ze smukłymi wieżami różnej wysokości. Ściany i detale architektoniczne tych budowli były podkreślone światłami równie dokładnie jak brama miejska. Ale zamiast oranżu lampek oliwnych fasady te płonęły błękitem, jaskrawą zielenią, akwamaryną i kolorem bursztynu. W wielu wieżach okna świeciły się jasno.
— Jak w bajce — szepnęła Sukey. — Te wszystkie błyszczące światełka!
— Każdy mieszkaniec obowiązany jest przyczyniać się do iluminacji miasta, przez palenie lamp na własnym domu — wyjaśnił Creyn. — Pospolitym paliwem jest oliwa z oliwek, której tu nie brakuje. Wyższe budynki zamieszkiwane przez Tanów mają bardziej skomplikowane lampy, zasilane zakumulowanym nadmiarem emanacji metapsychicznych.
Zjechali po ścieżce do miejsca, w którym łączyła się z drogą wybrukowaną kostką granitową, dochodzących do szerokości ośmiu metrów przy alei obramowanej zwieńczonymi ogniem kolumnami. Między nimi równo ustawiono rzędy konstrukcji bambusowych, poprzedzielanych ciemnymi krzewami i grupami drzew palmowych. Creyn objaśnił, że co miesiąc w tym ogrodzie za murami otwierane są stragany z dziełami miejscowych rzemieślników oraz wszelkimi artykułami luksusowymi, przywożonymi przez karawany. Co roku zaś odbywał się tu Wielki Jarmark, który przyciągał publiczność z całej zachodniej Europy.
— Nie macie więc codziennego targu z żywnością — zapytał Bryan.
— Podstawą wyżywienia jest mięso — odrzekł Creyn. — Zawodowi myśliwi, wyłącznie ludzie, dostarczają wielkich ilości dziczyzny na plantacje w północnym biegu Saony i Rodanu. Co dzień wysyła się ją zaopatrzeniowcom miejskim na barkach ze zbożem, owocami i innymi produktami farm, jak oliwa i wino. Przerób artykułów żywnościowych jest dokonywany głównie na plantacjach, przez robotników ramów. W minionych latach nadzorcami plantacji byli nasi. Obecnie niemal wszędzie są nimi ludzie.
— I nie widzicie potencjalnego niebezpieczeństwa w tym układzie? — zapytał Bryan.
Creyn uśmiechnął się, a migoczące światła odbiły się iskierkami w jego głęboko osadzonych oczach.
— Żadnego niebezpieczeństwa. Wszyscy ludzie, którym powierzono odpowiedzialne stanowiska, noszą obręcze. Ale postarajcie się zrozumieć, że przymus rzadko jest potrzebny. Dla wszystkich z waszego gatunku, z wyjątkiem ciężko chorych psychicznie, świat Wygnania jest światem szczęścia.
— Nawet dla kobiet? — zapytała Elżbieta.
Niezmieszany Tanu odpowiedział:
— Nawet najpiękniejsze kobiety niemeta z pospólstwa wolne są od wszelkiej harówki. Mogą się zajmować, czym chcą, lub nic nie robić. Mogą nawet mieć dla przyjemności ilu zechcą, ludzkich kochanków. Jedynym ograniczeniem jest, że dzieci mogą mieć tylko z nami. Szczęśliwsi ludzie, posiadający kodony genetyczne dla metafunkcji, zajmują uprzywilejowaną pozycję. Są chętnie włączani do naszego społeczeństwa na okres próbny na równej stopie. Po jego ukończeniu ci, którzy dowiedli swej lojalności wobec Tanów, mogą wymienić swe srebrne obręcze na złote.
— Zarówno mężczyźni, jak i kobiety? — zapytał Aiken zaciskając wargi.
— Zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Jestem pewien, że doceniacie naszą strategię reprodukcji. Nie tylko wzmacniamy nasz gatunek przeciw skutkom tutejszego promieniowania, ale także włączamy wasze geny utajonej lub czynnej metazdolności. W efekcie końcowym możemy wyewoluować jako w pełni aktywni metapsychicy — skłonił głowę w stronę Elżbiety — tak jak wy to zrobicie za sześć milionów lat. Uwolni to nas od ograniczeń złotej obręczy.
— Gigantyczny plan — rzekła Elżbieta. — Ale jak go pogodzić z rzeczywistą przeszłością tej planety… bez Tanów?
Creyn uśmiechnął się.
— Bogini bierze odwet, kiedy chce. Sześć milionów lat to długo. Sądzę, że my, Tanowie, powinniśmy być wdzięczni, jeśli będziemy mogli małą jego część nazwać swoją.
Zbliżyli się do wielkiej bramy szerokiej na dwanaście, trzynaście metrów i dwukrotnie wyższej, zbudowanej z gigantycznych pni drzewnych wzmocnionych brązowymi płytami.
— Niewiele tu ruchu nocą na zewnątrz, prawda? — zauważył Aiken.
Są dzikie zwierzęta i inne niebezpieczeństwa odrzekł Creyn. — Noc nie jest odpowiednią porą, by ludzie byli na zewnątrz, chyba że podróżują w sprawach Tanów.
— Ciekawe — dorzucił Bryan. — Te mury miejskie i wały muszą skutecznie odpierać niemal wszystkie rodzaje nocnych grasantów. Z pewnością są nazbyt rozbudowane jak na obronę przed zwierzętami, a nawet napadem bandytów rodzaju ludzkiego, o ile zaś wiem, trafiają się tacy tu i ówdzie.
— O tak — przyznał Creyn i lekceważąco machnął ręką. — To tylko drobna niedogodność.
— Więc do czego naprawdę służą takie fortyfikacje?
— Są jeszcze — odrzekł Creyn — Firvulagowie.
Zatrzymali się przed samą bramą. Nad jej sklepieniem wisiała taka sama złota maska, jak zdobiąca wrota do Zamku Przejścia. Kaptal Zdenek wraz z jednym z niosących pochodnie żołnierzy podjechał do ciemnej wnęki i odpiął potężny łańcuch zwisający ze sklepienia, zakończony kamienną, okutą metalem, półmetrowej średnicy kulą. Trzymając ją odjechał na parę kroków, odwrócił się i pchnął ją. Kula poleciała w stronę bramy jak ciężarek na końcu wahadła i uderzyła w pociemniałą brązową soczewkę osadzoną w drewnianej oprawie. Rozległ się potężny, niski dźwięk jak bicie dzwonu kościelnego Starej Ziemi. Żołnierz chwycił powracającą kulę i odniósł na powrót do niszy. W tym samym momencie ogromna brama zaczęła się otwierać.
Creyn, sam ruszył z miejsca, przy czym uniósł się w siodle na pełną wysokość. Podmuch powietrza z rozchylającej się bramy odrzucił do tyłu poły jego purpurowo-srebrnego stroju. Creyn wykrzyknął trzy słowa w nie znanym Ziemianom języku, nadając równocześnie skomplikowany obraz myślowy nie do odszyfrowania ani przez noszących obręcze Ziemian, ani przez Elżbietę.
Dwa szeregi ludzi-żołnierzy w hełmach z pióropuszami prężyło się na baczność po obu stronach otwartego wejścia. Cyzelowane płyty i łuski ich paradnych brązowych zbroi błyszczały jak złoto w świetle niezliczonych płonących lamp. Za bramą po obu stronach pustej ulicy stali wzdłuż domów ramowie. Każda małpka miała niebieskozłoty kaftan i metalową obręcz na szyi. Każda trzymała pręt z jakiegoś szklistego materiału z niebieskim lub żółtym światłem na końcu.
Creyn i jego świta przejechali między szeregami ramapiteków. Zwierzątka zrobiły zwrot w miejscu, po czym ruszyły obok chalików i towarzyszyły jeźdźcom przez ulice śpiącego miasta. Na jednym z placów, gdzie woda z dużej fontanny spadała do basenu z pływającymi latarniami, kaptal Zdenek zasalutował Creynowi i odjechał z żołnierzami Billym i Seung Kyu w stronę ciemnych koszar; zakończyli właśnie nocną służbę. Chrononauci gapili się na domy. Okna były ciemne, ale tysiące lampek oliwnych paliło się wzdłuż rynien, murów ogrodowych i balustrad. Architektura Wygnania w dzielnicy zamieszkanej przez ludzi była mieszaniną budowli z kamienia na zaprawie wapiennej, szachulcowych i niemal biblijnych glinobitnych, o grubych dla utrzymania chłodu ścianach, ceramicznych dachach i ukrytych w cieniu, obrośniętych winoroślą loggiach. Na małych patio rosły palmy, laury i aromatyczne drzewka cynamonowe.