— A co to takiego? — zapytał spokojnie Bryan.
Joe Don zamrugał oczami, po czym wyszczerzył zęby.
— Rodzaj zawodów sportowych, które się odbędą za parę miesięcy, przy końcu października. Tradycyjne u tego ludu. Oni się lubują w tradycjach… Otóż i pański pokój, sir.
Otworzył drzwi do przestronnego pokoju z falującymi białymi zasłonami w oknach. Obok przyjemnie wyglądającego łóżka wisiały na pionowym sznurze niebieskie latarnie. Bardziej zwyczajne lampy oliwne rzucały krąg żółtego światła na stół, na którym przygotowano skromną kolację.
Joe Don powiedział:
— Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, wystarczy pociągnąć za ten pierścień koło łóżka i przylecimy biegiem. Nie przypuszczam, by szukał pan towarzystwa na pocieszenie? Nie? No to przyjemnych snów w każdym razie. — Zniknął za drzwiami, które starannie zamknął.
Bryanowi nie chciało się nawet sprawdzać zamka. Odetchnął głęboko i zaczął rozpinać koszulę. W jakiś sposób, choć nie miał uczucia, że idą w górę, znalazł się na najwyższym piętrze pałacu Tanów. Widok z okna roztaczał się na większą część miasta; w oddali Bryan dostrzegł bramę. Roniah wyglądało cicho i błyszczało jakby przeniesiony na Ziemię gwiazdozbiór; przypominało mu dekorację bożonarodzeniową, dawno temu oglądaną na jednej z bardziej ekstrawaganckich planet z hiszpańską ludnością.
Przez moment zastanawiał się, w jakiego rodzaju nieziemskiej uczcie u Tanów biorą w tej chwili udział jego towarzysze. Niewątpliwie dowie się o wszystkim jutro. Ziewając zaczął składać koszulę… i namacał paczuszkę durofilmowej folii w kieszeni na piersiach. Wyjął ją. Było w niej zdjęcie Mercy słabo świecące własnym blaskiem.
Och, Mercy.
Czy cię wzięli i zrobili jedną z nich, jak to próbują z moimi przyjaciółmi? Szczupła, smutna kobieta z tęsknymi, głębokimi jak morze oczami i uśmiechem, który odebrał mi rozum! Nigdy nie słyszałem, jak grasz na swej harfie i śpiewasz, ale uchem ducha stwarzam te dźwięki:
Z marzeń i odrętwienia wyrwał go potężny metaliczny dźwięk. Był to odgłos gongu w bramie miejskiej. W odpowiedzi wrota otwarły się i wpadły przez nie promienie wschodzącego słońca.
— Chryste! — szepnął Bryan. Patrzył osłupiały na wracających do domu uczestników Polowania.
Główną ulicą miasta płynęła tęcza; tym samym szlakiem, którym niedawno przybyła ich grupa. Błyskała i wirowała jaskrawymi barwami, po czym się rozpadła na poszczególne postacie sunących w pochodzie Tanów. Jedni jechali na wspaniałych wierzchowcach, inni skakali z radością, jaka ogarnia jeszcze tylko biorących udział w zapustnej paradzie w Novo Janeiro. Zarówno chalika, jak jeźdźcy promieniowali wewnętrznym blaskiem, nieustannie zmieniającym kolory w całym widzialnym spektrum. Korowód zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie przejechał prawie pod samym oknem Bryana. Bryan ujrzał jego uczestników: mężczyzn i kobiety odzianych w dziwaczne zbroje wyglądające jakby były z wysadzanego klejnotami szkła, zdobnego w kolce, guzy i jakieś dekoracyjne wypukłości. Wyglądali jak człekokształtne skorupiaki wyrzeźbione z brylantów. Chalika miały półzbroje z tego samego materiału, a na łbach błyszczące klejnoty. Za jeźdźcami i wierzchowcami powiewały jaskrawe proporce z cienkiej jak pajęczyna materii, a z ich szpiczastych końców strzelały iskry.
Od ciągnących uczestników Polowania dolatywał triumfalny hałas; mężczyźni z dźwięcznym dzwonieniem bili płonącymi szklanymi mieczami w swe ozdobione drogimi kamieniami tarcze, niektóre kobiety dęły w dziwacznie skręcone szklane trąby. Inni śpiewali z całej siły potężnymi głosami. Pochód zamykało sześciu jeźdźców oświetlonych czerwonym, ostrym jak neonowe, blaskiem, oczywiście bohaterowie tej wyprawy. Trzymali wysoko lance z wbitymi na nie trofeami nocy.
Odcięte głowy.
Cztery z nich były potworne: zębate i guzowate straszydła, czarne i wodniście połyskujące; gadzina z uszami jak skrzydła nietoperza i jeszcze poruszającymi się kurczowo pąkami macek przy policzkach; istota z rozgałęzionymi złotymi rogami jak u jelenia i głową drapieżnego ptaka; koszmarny małpolud o czysto białej sierści i oczach wielkości jabłek, które ciągle jeszcze mrugały.
Ostatnie dwie głowy były mniejsze. Bryan widział je zupełnie wyraźnie, gdy pochód przejeżdżał pod oknem. Należały do zwykłego małego mężczyzny I kobiety; oboje około pięćdziesiątki.
11
Zdolność jasnego myślenia przywrócił Amerie niespodziewanie bóclass="underline" stary, zapomniany, który teraz pojawił się nagle.
Opuchnięte kostki u nóg, przykute nieruchomo do wysokich strzemion, naciągnięte mięśnie wewnętrznej strony ud, cała horda diablików drażniących węzły nerwowe w krzyżach, kurcze łydek i kolan — wszystko to sobie przypomniała. Dokładnie tak samo było dwadzieścia sześć lat temu.
Jej ojciec oświadczył rodzinie, że zjazd do Wielkiego Kanionu Kolorado na grzbiecie muła będzie cudowną przygodą, podróżą przez otwarty przekrój skorupy ziemskiej, którą będą wspominać i delektować się nią, gdy już wyruszą na odległą Multnomah. I rzeczywiście, zaczęła się doskonale. Na ścieżce wiodącej w dół Amerie — jeszcze dziecko — nie posiadała się z radości, kiedy dotykała coraz głębszych i starszych warstw barwnej skały, aż podniosła z ziemi odłamek liczącego dwa miliardy lat, czarnego i błyszczącego łupku Wisznu i przyjrzała mu się z pełnym strachu szacunkiem.
Ale po tym nastąpił powrót na krawędź kanionu.
I ból. Ta podróż bez końca z bolącymi nogami, które wreszcie zaczęły szarpać się w kurczach, gdy podświadomie starała się pomóc mułowi we wspinaczce, jej rodzice byli doświadczonymi jeźdźcami i wiedzieli, jak pokonywać ścieżki na zboczach. Jej mali braciszkowie, wytrzymali jak zbrojony plastyk, z całym spokojem pozwalali nieść się wierzchowcom. Ale ona jedyna nie miała sumienia nie pomóc mułowi w strasznej harówce. Pod koniec drogi była sparaliżowana z bólu. Reszta rodziny współczuła biednej małej Anniemarii, ale oczywiście lepiej było nie zatrzymywać się w drodze i dotrzeć na szczyt, by mieć to już za sobą, miast zatrzymywać się na ścieżce i opóźnić wyprawę. I tata nalegał, by okazała się jego dużą, dzielną córką, mama uśmiechała się z politowaniem, a dwaj mali bracia patrzyli na nią z wyższością. Gdy dotarli do południowego skraju kanionu, tata wziął ją w ramiona, zaniósł do domku i położył do łóżka. Spała osiemnaście godzin; bracia dogadywali jej, że opuściła przez to piknik na Malowanej Pustyni, ona zaś poczuła się winna. I tak to się zaczęło.
Mama, tata i chłopcy — nie ma już nikogo z nich. Ale duża dziewczynka nadal starała się dźwigać swój ciężar, nie licząc się z bólem. A więc! Teraz zaczynasz rozumieć, czemu tu przyszłaś, i wszystko inne. Obecny ból i pamięć tamtego przyniosły zrozumienie. I teraz, tak jak prawdziwe wyleczenie może zacząć się od zerwania strupa, wyrwania zęba czy nastawienia kości, teraz i ty możesz być uleczona! Ale mój Boże, jakąż byłaś idiotką. A teraz jesteś tutaj i zrozumienie przyszło zbyt późno.