Amerie jechała wierzchem na chaliku w stronę wschodzącego plioceńskiego słońca. Na lewo od niej Felicja spała w siodle; oświadczyła zakonnicy, że po półdzikich verrulach z Akadii, jazda na tych zwierzętach jest czystą przyjemnością. Wokół pochodu zgarbionych jeźdźców ptaki na płaskowyżu wybuchały porannym chorałem. Czy mimo wszystko i Amerie powinna zaśpiewać pieśń dziękczynną? Cisnęły jej się do głowy wyuczone hipnopedycznie zdania łacińskie. Środa, lato. Zapomniała odmówić jutrznię o północy, lepiej więc to zrobić przed laudami, które należało odmawiać o świcie.
Śpiewała cichutko patrząc na wschodni nieboskłon blednący od czerwieni do żółcieni ze smugami pierzastych chmurek jak poszarpany cynobrowy woaclass="underline"
Cor meum conturbatum est in me: et formido mortis cecidit super me.
Timor et tremor venerunt super me: et contexerunt me tenebrae.
Et dixit: Quis dabit mihi pennas sicut columbae, et volabo, et requiescam!
Opuściła głowę na piersi; łzy spadały na jej biały samodziałowy habit. Jeździec tuż przed nią roześmiał się cicho.
— Ciekawe, że modlisz się w martwym języku. Niemniej, jak sądzę, nam wszystkim przydałoby się nieco Psalmu 55.
Podniosła wzrok. Był to mężczyzna w tyrolskim kapeluszu, zwrócony w siodle w jej stronę i uśmiechający się.
Zadeklamował:
— „Drży we mnie moje serce i ogarnia mnie lęk śmiertelny. Przychodzą na mnie strach i drżenie i przerażenie mną owłada. I mówię sobie: gdybym miał skrzydłajak gołąb, to bym uleciał i spoczął…”.[2]
Co dalej?
Odpowiedziała przygnębionym głosem:
Ecce elongavi fugiens: et mansi in solitudine.
Och tak! „Oto bym uszedł daleko, zamieszkał na pustyni.”[3]
— Objął gestem ręki wynurzający się z półmroku krajobraz. — I oto jest tutaj. Wspaniała. Spójrz tylko na te góry na wschodzie. To Jura. Wiesz, zdumiewające, jak zmieniły się przez sześć milionów lat. Niektóre z tych grzbietów muszą mieć trzy tysiące metrów, ze dwa razy więcej niż Jura w naszych czasach.
Amerie otarła oczy szkaplerzem.
— Znasz je?
— O, tak. Przepadałem za tym. Włóczyłem się i zdobywałem szczyty całej Ziemi, ale najbardziej lubiłem Alpy. Miałem zamiar wspiąć się na nie teraz, w ich młodości. Z tego powodu, widzisz, przyszedłem na Wygnanie. Przy ostatnim odmłodzeniu dałem sobie zwiększyć pojemność płuc o dwadzieścia procent. I wzmocnić serce oraz główne muskuły. Zabrałem specjalistyczny sprzęt wspinaczkowy. Czy wiesz, że w pliocenie część Alp może być wyższa niż nasze współczesne Himalaje? Alpy zostały ogromnie zerodowane podczas epoki lodowcowej, która nadejdzie za parę milionów lat. Naprawdę wysokie góry leżą dalej na południe, w okolicach Monte Rosa i wzdłuż starej granicy szwajcarsko-włoskiej oraz na południozachodzie w Prowansji, gdzie płaszczowina Dent Blanche przewyższa Monte Rosa. Mogą tam się znajdować fałdy geologiczne wypchnięte powyżej dziewięciu tysięcy metrów. Może to będzie góra wyższa od Everestu? Miałem nadzieję, że resztę życia spędzę na wspinaczce w górach pliocenu. Sądziłem, że może nawet zdobędę „Everest Alpejski”, jeśli udałoby mi się znaleźć towarzystwo kilku pokrewnych dusz.
— Może jeszcze znajdziesz.
Mężczyzna próbował się uśmiechnąć.
— Ucho od śledzia — odpowiedział wesoło. — Ci kosmici i ich pachołki zmuszą mnie do rąbania drzewa albo noszenia wody, gdy tylko odkryją, że jedyne moje kwalifikacje obejmują profesurę klasyki oraz spadanie ze skal. Jeśli będę miał szczęście i trochę wolnego czasu po odrobieniu pracy niewolniczej, będę za kielicha pitolił na flecie w tutejszym odpowiedniku wiejskiej knajpy.
Przeprosił za przerwanie jej modlitwy i odwrócił się do przodu. Po paru chwilach usłyszała ciche dźwięki jego fletu zmieszane ze świergotem ptaków.
Powróciła do śpiewania półgłosem Psalmu 55.
Karawana zjeżdżała po kolejnym zboczu; ciągle jeszcze kierowała się ku północy, równolegle do Saony. Wielka rzeka pozostawała niewidoczna, ale szeroki pas drzew otoczonych mgiełką wyznaczał nisko w dolinie jej bieg. Dalej na przeciwległym brzegu teren był znacznie bardziej płaski: preria z luźno porastającymi ją drzewami, stopniowo przechodząca w bagnistą równinę z licznymi małymi stawami i błotniskami, połyskującymi w promieniach wschodzącego słońca. Przez wschodnie bagniska wiły się dopływy Saony, ale jej brzeg zachodni, po którym podróżowali, wznosił się o kilkaset metrów wyżej. Z rzadka tylko przecinały go strumienie i potoczki, przez które cierpliwe chalika przechodziły w bród, niewiele tylko zmieniając tempo marszu.
Teraz, już w pełni dnia, Amerie mogła dostrzec pozostałych uczestników karawany: żołnierzy i Epone jadących o trzy lub cztery miejsca do przodu, wyciągnięty za nimi dwurząd więźniów w starannie utrzymywanych, równych odstępach; Ryszard i Klaudiusz znajdowali się blisko zwierząt jucznych i straży tylnej. Wyprzedzające pochód amficjony posuwały się spokojnymi skokami po obu jego stronach, czasem podbiegając tak blisko, że widziała ich złe żółte oczy i czuła śmierdzące padliną ciała. Chaliko pachniały inaczej, dziwnie ostro, jak fermentująca rzepa. Chyba dlatego, pomyślała znużona, że karmią je korzeniami. I przez to są tak wielkie, silne i szerokie.
Jęknęła i próbowała zmienić pozycję, by ulżyć zbolałym mięśniom. Nic nie pomagało, nawet modlitwa. Fac me tecum pieflere, Cruciflxo condolere, donee ego vexero. O mój Boże, gówno. To nic nie da.
— Patrz, Amerie! Antylopy!
Felicja obudziła się i wskazywała teraz palcem na sawannę po lewej stronie. Wydawało się, że jakby złoty pagórek jest porośnięty dziwacznie ciemnymi badylami chwiejącymi się we wszystkie strony. Wreszcie Amerie pojęła, że badyle są rogami, a pagórek to gąszcz czerwonawo-brązowych ciał. Tysiące i tysiące gazeli pasło się na suchej trawie. Przechodząca niedaleko karawana nie przeszkadzała im i tylko podnosiły łagodne, czarnobiałe pyski i jakby kiwały lirowato zakrzywionymi rogami w stronę amficjonów, które nie zwracały na nie uwagi.
— Czyż nie są piękne? — zachwycała się Felicja.
A tam znowu! Te koniki!
Hipparionów było jeszcze więcej niż gazeli. Wędrowały po wyżynie w ogromnych, luźnych stadach — niektóre z nich zajmowały chyba kilometr kwadratowy powierzchni. Gdy grupa podróżników dotarła nieco niżej, gdzie roślinność była bardziej soczysta, ujrzano tam jeszcze inne pasące się zwierzęta: podobne do kóz tragoceriny o mahoniowej sierści — większe antylopy z wąskimi białymi pasami na brązowych bokach; raz zaś w małej kępie krzaczastych akacji masywne szarobrązowe elandy z potężnymi kręconymi rogami; byki o majestatycznie zwisających podgardlach, mierzące dwa metry wysokości w kłębie.
— Tyle mięsa na kopytach — zauważyła Felicja.
— I tylko kilka dużych kotowatych, hieny i psodźwiedzie jako naturalni wrogowie. Myśliwy nigdy nie będzie głodował w tym świecie.
— Głód — rzekła kwaśno zakonnica — nie wydaje się tu głównym problemem. — Uniosła spódnicę i zaczęła masować sobie uda, a po chwili biła w nie kantami dłoni.
— Biedna Amerie. Oczywiście wiem, na czym polega problem. Pracuję nad nim. Spójrz tylko.
Gdy mniszka patrzyła zdziwiona, chalikotherium Felicji swobodnie skręciło w stronę jej wierzchowca, aż boki obu zwierząt zetknęły się lekko. Następnie chaliko Felicji odsunęło się na długość ramienia na swoje miejsce w rzędzie, przy czym nie zmieniło równego kroku. Po pół minucie zwierzę znowu szło po linii tropów karawany. Przez parę chwil poruszało się równo, następnie wyciągnęło krok i odległość między nim a poprzedzającym wierzchowcem zmniejszyła się o półtora metra. Szło tak, póki Amerie nie zrozumiała, co tu się dzieje. Wtedy przyhamowało, aż znalazło się na swym miejscu dokładnie w chwili, kiedy podejrzliwy psodźwiedź zawył.