Выбрать главу

Trąbka zagrała melodię składającą się z trzech dźwięków.

Amerie westchnęła. Echowy odzew wywołał wybuch zmieszanych głosów ptactwa i zwierzyny. W ich rozgwarze karawana spotkała swą eskortę. Las przerzedził się, wjechali w parkowe zarośla koło leniwego cieku któregoś z zachodnich dopływów Saony. Droga wiodła przez trawniki pod odwiecznymi cyprysami i prowadziła do bramy dużego otoczonego palisadą fortu, prawie identycznego jak ten, w którym zatrzymali się nocą.

— Wy, wszyscy podróżnicy! — ryknął kaptal Waldemar, gdy koniec karawany przekroczył drewniane wrota, które za nimi zatrzaśnięto. — Tu zatrzymujemy się, by pospać. Odpoczynek aż do zachodu słońca. Wiem, że jesteście bardzo zmęczeni. Ale radzę wam gorącą kąpiel w wannie, tam w łazience, zanim uderzycie w kimono. I najedzcie się, nawet jeśli wam się zdaje, że jesteście zbyt zmęczeni, by być głodni! Zabierzcie swoje bagaże. Chorzy i ze skargami przyjść do mnie. Bądźcie gotowi do drogi wieczorem, gdy usłyszycie trąbkę. A jeśli ’macie zamiar uciekać, pamiętajcie, że amficjony są na zewnątrz, a także koty szablozębne oraz naprawdę paskudne pomarańczowe salamandry wielkości psa collie, jadowite jak kobra królewska. Dobrego odpoczynku. To wszystko!

Amerie, niezdolnej zsiąść z chalika o własnych siłach, dopomógł ubrany na biało stajenny.

— Potrzebujesz, Siostro, długiej kąpieli — powiedział troskliwie. — Nie ma nic lepszego na bóle po jeździe szlakiem. Wodę podgrzewamy piecem słonecznym na dachu, więc jest jej pod dostatkiem.

. Dziękuję — szepnęła. — Tak zrobię.

Możesz też, Siostro, zrobić coś jeszcze dla nas w forcie. Rzecz prosta, jeśli nie jesteś zbyt zmęczona i zesztywniała. — Stajenny był niski, o skórze w kolorze kawy i siwiejących kędzierzawych włosach. Miał zatroskany wyraz twarzy i wyglądał na niższego funkcjonariusza.

Amerie czuła, że jeśli oprze się o cokolwiek, zaśnie na stojąco. Ale odpowiedziała:

— Oczywiście, zrobię wszystko, co będę mogła. — Jej storturowane mięśnie nóg skurczyły się w proteście.

— Nie często bywają tu księża. Tylko co trzy albo co cztery miesiące objeżdżają teren stary Brat Anatol z Finiah albo Siostra Ruth z Goriah, tam daleko na zachodzie. Wśród tutejszych ludzi jest około piętnastu katolików. Naprawdę bylibyśmy wdzięczni, gdyby…

— Tak. Oczywiście. Myślę, że chcielibyście mszę wotywną do św. Jana Ucznia Umiłowanego.

— Najpierw proszę się pięknie wykąpać i zjeść kolację. — Wziął bagaż i zarzucił sobie rękę Amerie na ramię, a następnie pomógł jej iść.

Felicja, gdy tylko zsiadła z wierzchowca, rzuciła się w stronę Ryszarda.

— No? Udało ci się? — zapytała.

— Śpiewająco. A w samym punkcie siedzi sobie brylant drugiej wielkości. — Spojrzał na nią z wysokości grzbietu chalika. — Jeśli jesteś w tak dobrej formie, pomóż mi zleźć z tej bestii.

— Nic łatwiejszego — odrzekła. — Weszła na — podest do wsiadania, podsunęła swe małe dłonie pod pachy Ryszarda i jednym ruchem postawiła go na ziemi.

— Słodki Jezu! — krzyknął Pirat.

— Mnie by się to też przydało, Felicjo — odezwał się suchym głosem Klaudiusz.

Sportsmenka podeszła do następnego chalika i zdjęła starszego pana z siodła tak lekko, jakby był dzieckiem.

— A swoją drogą, jakie tam przyciąganie macie na Akadii? — mruknął Ryszard.

Uśmiechnęła się do niego z wyższością.

— Zero osiemdziesiąt osiem średniego ziemskiego. Dobry pomysł, kapitanie Blood, ale pudło.

— Felicjo, nie brawuruj — powiedział z zazdrością Klaudiusz. — Jestem pewien, że w takich miejscach jak to, oni są bardzo czujni.

— Nie martw się. Ja…

— Nadjeżdża. Patrzcie! — syknął Ryszard. — Jej Długość!

Białe chaliko niosące Epone przeszło majestatycznym krokiem wśród bezładnej grupy więźniów i ich bagaży.

— Ani pyłku, ani kropli potu na tej tam — zauważyła cierpko Felicja otrzepując brudną zieloną spódnicę swego stroju hokejowego. — Wygląda, jakby się wybierała na pieprzony bal sztuk pięknych. Pewno ma płaszcz ze zjonizowanego tworzywa.

Kilku podróżników siedziało jeszcze na swych wierzchowcach, wśród nich silnie zbudowany rudobrody mężczyzna w rycerskim kaftanie z wyszytym lwem herbowym na piersi. Łokciami opierał się na łęku siodła, twarz ukrył w dłoniach.

Dougall! — zawołała Epone rozkazująco i równocześnie pieszczotliwie.

Rycerz podskoczył w siodle i wpatrzył się w nią dzikim wzrokiem.

— Nie! Już nie! Proszę.

Ale Epone tylko nakazała gestem, by stajenni wzięli wodze chalika, na którym siedział rycerz.

— O ty, belle dame sans mer ci — jęknął. — Asian. Asian.

Epone przejechała przez dziedziniec fortu i skierowała się do niewielkiego budyneczku; z dachu werandy zwisały wazy z kwiatami. Stajenni poprowadzili za Epone rosłego Dougalla.

Klaudiusz patrząc na to rzekł:

— No, Ryszardzie, teraz już wiesz. Dobrze się stało, żeś w to nie wpadł. Ona wygląda na cholernie wymagającą.

Ekspilotowi pomału wracała pamięć. Przełknął gorzką ślinę zbierającą mu się w przełyku.

— Kto… kto to jest, u diabła, Asian? — wykrztusił.

— Rodzaj postaci soteriologicznej w starej bajce — odparł starszy pan. — Magiczny lew, który ratował dzieci od nadnaturalnych wrogów w mitycznym kraju zwanym Narnia.

Felicja roześmiała się.

— Nie sądzę, by jego uprawnienia rozciągały się na pliocen. Czy któryś z panów chciałby mi towarzyszyć w gorącej kąpieli?

Pomaszerowała do łaźni, po drodze powiewając zakurzonymi piórami na hełmie. Reszta kulejąc podążała za nią.

12

O, cóż to była za noc!

Aiken Drum leżał rozwalony na śnieżnobiałych prześcieradłach powtarzając za pomocą srebrnej obręczy przeżycia wczorajszego bankietu. Musujące egzotyczne wino. Wyśmienite egzotyczne potrawy. Gry, zabawy, muzyka, tańce, hulanki, swawole i ujeżdżanie tych nieziemskich dziwek z taaakimi cyckami. Ubaw po pachy! Pokazał im wreszcie, że jest na ich miarę! I czyż nie znalazł swej ziemi obiecanej… Tu na Wygnaniu, wśród istot kochających tak jak on śmiech i ryzyko, będzie kwitnąć, rosnąć i błyszczeć.

— Będę tu Szefem! Zachichotał. — Zamieszam w tym świergolonym światku, aż wrzaśnie, że ma dość! Pofrunę w górę!

O tak. To także.

Jego nagie ciało powoli uniosło się nad łóżkiem. Rozłożył szeroko ramiona i wzbił się pod sufit, na którym poranne słońce, przeświecając przez zasłony, kładło falujące pasma złotawej zieleni. Pokój był akwarium, a on pływakiem w powietrzu. Świeca! Wiraż! Beczka! Pikowanie! Spadł na łóżko, odbił się i wreszcie na nim wylądował. Wrzeszczał z radości, gdyż nawet wśród utalentowanych Tanów lewitacja była rzadkim darem, a już szczególnie panie niesłychanie podnieciła ta jego możliwość.

Cudowny srebrny naszyjnik.