Hotsporn przyglądał się jej w milczeniu i z dość zagadkowym uśmieszkiem na wąskich wargach.
— Moje myśli, droga Falko — rzeki po chwili — może i nie są przyzwoite, może i nie są ładne, ba, w sposób oczywisty nie są niewinne… Ale, na bogów, są one zgodne z naturą. Z moją naturą. Czynisz mi despekt, mniemając, że mój pociąg ku tobie ma podłoże w jakiejś… perwersyjnej ciekawości. Ha, czynisz również sobie samej despekt, nie zauważając lub nie chcąc przyjąć do wiadomości faktu, że twój zniewalający urok i niecodzienna uroda są w stanie rzucić na kolana każdego mężczyznę. Że czar twego spojrzenia…
— Słuchaj, Hotsporn — przerwała. - Czy ty dążysz to tego, by się ze mną przespać?
— Cóż za inteligencja — rozłożył ręce. - Po prostu brak mi słów.
— To ja ci pomogę. - Lekko popędziła konia, by móc spojrzeć na niego przez ramię. - Bo ja mam słów dostatek. Czuję się zaszczycona. W każdych innych warunkach, kto wie… Gdyby to był kto inny, ha! Lecz ty, Hotsporn, w ogóle mi się nie podobasz. Nic, ale po prostu nic mnie w tobie nie pociąga. A nawet, powiedziałabym, odwrotnie jest: wszystko mnie od ciebie odstręcza. Sam widzisz, że w takich warunkach akt płciowy byłby aktem przeciwnym naturze.
Hotsporn roześmiał się, też popędzając konia. Kara klacz zatańczyła na dukcie, wdzięcznie unosząc kształtną głowę. Ciri zawierciła się w siodle, walcząc z dziwnym uczuciem, które nagle ożyło w niej, ożyło gdzieś głęboko w dole brzucha, ale szybko i wytrwale rwało się na zewnątrz, na drażnioną ubraniem skórę. Powiedziałam mu prawdę, pomyślała. On mi się nie podoba, do diabła, to jego koń mi się podoba, ta kara klacz. Nie on, lecz koń… Co za cholerna głupota! Nie, nie, nie! Nie biorąc nawet pod uwagę Mistle, byłoby śmiesznym i głupim ulec mu tylko dlatego, że podnieca mnie widok tańczącej na trakcie karej klaczy.
Hotsporn pozwolił jej podjechać, patrzył jej w oczy z dziwnym uśmieszkiem. Potem znowu szarpnął wodze, zmusił klacz do drobienia nogami, obrotów i tanecznego stąpania w bok. Wie, pomyślała Ciri, stary łajdak wie, co ja odczuwam.
Psiakrew. Jestem zwyczajnie ciekawa!
— Sosnowe igiełki — rzekł łagodnie Hotsporn, podjeżdżając bardzo blisko i wyciągając rękę — wczepiły ci się we włosy. Wyjmę je, jeśli pozwolisz. Dodam, że gest wypływa z mej galanterii, nie z perwersyjnych żądzy.
Dotyk — wcale ją to nie zdziwiło — sprawił jej przyjemność. Była jeszcze bardzo daleka od decyzji, ale dla pewności porachowała dni od ostatniego krwawienia. Tego nauczyła ją Yennefer — liczyć z wyprzedzeniem i z chłodną głową, bo potem, gdy robi się gorąco, występuje dziwna niechęć do liczenia połączona z tendencją do lekceważenia wyniku.
Hotsporn patrzył jej w oczy i uśmiechał się, zupełnie jak gdyby wiedział, że rachunek wypadł na jego korzyść. Gdyby jeszcze nie był taki stary, westchnęła ukradkiem Ciri. Ale on ma chyba ze trzydzieści lat…
— Turmaliny — palce Hotsporna delikatnie dotknęły jej ucha i kolczyka. - Ładne, ale tylko turmaliny. Z chęcią podarowałbym ci i przypiął szmaragdy. Bardziej drogocenne i intensywniej zielone, o ileż więc bardziej pasujące do twej urody i koloru oczu.
— Wiedz — wycedziła, patrząc na niego bezczelnie — że gdyby nawet przyszło co do czego, zażądałabym szmaragdów z góry. Bo pewnie nie tylko konie traktujesz użytkowo, Hotsporn. Bankiem po upojnej nocy przypominanie sobie mojego imienia jak nic uznałbyś za pretensjonalne. pies Burek, kot Mruczek, a panna: Maryśka!
— Na honor — zaśmiał się sztucznie. - Potrafisz zmrozić najbardziej gorące pragnienie, Królowo Śniegu.
— Miałam dobrą szkołę.
Mgła podniosła się nieco, ale nadal było ponuro. I sennie. Senność została brutalnie przerwana przez wrzask i tupot. Zza dębów, które właśnie mijali, wypadli konni.
Obydwoje zadziałali tak szybko i w sposób tak zgrany, jakby ćwiczyli to tygodniami. Spięli i zawrócili konie, momentalnie poszli w galop, w cwał, we wściekły karier, przywierając do grzyw, nagląc wierzchowce krzykiem i uderzeniami pięt. Nad ich głowami zafurczaty lotki strzał, wzbił się krzyk, brzęk, tętent.
— W las! — krzyknął Hotsporn. - Skręcaj w las! W gąszcz.
Skręcili, nie zwalniając. Ciri płasko i jeszcze mocniej przywarła do końskiej szyi, bo chlaszczące w pędzie gałęzie groziły zwaleniem z siodła. Zobaczyła, jak bełt z kuszy odłupał szczapę z pnia mijanej olchy. Popędziła wrzaskiem konia, w każdej chwili oczekując uderzenia grotu w plecy. Jadący tuż przed nią Hotsporn stęknął nagle dziwnie.
Przesadzili głęboki wykrot, karkołomnie zjechali urwiskiem, w ciernistą gęstwinę. I wtedy nagle Hotsporn zsunął się z siodła i runął w żurawiny. Kara klacz zarżała, wierzgnęła, miotnęła ogonem i popędziła dalej. Ciri nie zastanawiała się. Zeskoczyła, trzepnęła swego konia po zadzie. Gdy pobiegł za karą klaczą, pomogła Hotspomowi wstać, obydwoje nurknęli w krzaki, w olszynę, przewrócili się, stoczyli po pochyłości i wpadli w wysokie paprocie na dnie jaru. Mech zamortyzował upadek.
Z góry, z urwiska, łomotały kopyta pogoni — szczęściem idącej wysokim lasem, za uciekającymi końmi. Ich zniknięcia wśród paproci, jak się zdawało, nie dostrzeżono.
— Co to za jedni? — syknęła Ciri, wygrzebując się spod Hotspoma i wytrząsając z włosów rozgniecione surojadki.
— Ludzie prefekta? Vamhagenowie?
— Zwykli bandyci… — Hotsporn wypluł liście. - Grasanci…
— Zaproponuj im amnestię — zgrzytnęła piaskiem w zębach. - Obiecaj im…
— Bądź cicho. Usłyszą.
— Hoooo! Hooooo! Tuutaaaaaj! — dobiegało z góry. - Z lewa zachooooodź! Z lewaaaaa!
— Hotsporn?
— Co?
— Masz krew na plecach.
— Wiem — odrzekł zimno, wyciągając zza pazuchy zwitek płótna i odwracając się do niej bokiem. - Wepchnij mi to pod koszulę. Na wysokość lewej łopatki…
— Gdzie dostałeś? Nie widzę bełtu…
— To był arbalet… Żelazny siekaniec, najprawdopodobniej ucięty hufnal. Zostaw, nie dotykaj. To jest tuż przy kręgosłupie…
— Psiakrew. Co więc mam zrobić?
— Zachować ciszę. Wracają.
Załomotały kopyta, ktoś przeszywająco gwizdnął. Ktoś wrzeszczał, nawoływał, rozkazywał komuś, by zawracał. Ciri nadstawiła uszu.
— Odjeżdżają — mruknęła. - Zaniechali pościgu. Nie złapali koni.
— To dobrze.
— My też ich nie złapiemy. Będziesz mógł iść?
— Nie będę musiał — uśmiechnął się, pokazując jej zapiętą na przegubie dość tandetnie wyglądającą bransoletkę. - Kupiłem tę błyskotkę razem z koniem. Jest magiczna. Klacz nosiła ją od źrebaka. Gdy pocieram, o, w ten sposób, to tak, jakbym ją przyzywał. Jakby słyszała mój głos. Przybiegnie tu. Trochę to potrwa, ale przybiegnie z pewnością. Przy odrobinie szczęścia twoja dereszka przybiegnie za nią.
— A przy odrobinie pecha? Odjedziesz sam?
— Falko — powiedział, poważniejąc. - Ja nie odjadę sam, ja liczę na twoją pomoc. Mnie trzeba będzie podtrzymywać w siodle. Palce u nóg już mi martwieją. Mogę stracić przytomność. Posłuchaj: ten wąwóz doprowadzi cię do doliny strumienia. Pojedziesz w górę, pod prąd, na północ. Zawieziesz mnie do miejscowości o nazwie Ttegamo. Tam znajdziemy kogoś, kto będzie umiał wyciągnąć mi żelastwo z pleców nie przyprawiając przy tym o śmierć lub paraliż.
— To jest najbliższa miejscowość?
— Nie. Bliżej jest Zazdrość, kotliną jakieś dwadzieścia mil, w stronę przeciwną, z biegiem strumienia. Ale tam nie jedź pod żadnym pozorem.