Niejasnym może być też dla ciebie, czytelniku, skąd wzięła się w Angrenie królowa Meve, o której wonczas mniemano, że wraz ze swą armią zginęła i przepadła w czasie nilfgaardzkiej lipcowej inkursji na Lyrię, Rivię i Aedirn zakończonej całkowitym podbojem tych krain i ich okupacją przez imperialne wojska. Atoli Meve nie zginęła, jak sądzono, w boju, nie dostała się do nilfgaardzkiej niewoli. Skrzyknąwszy pod swój sztandar grzeczny komunik ocalałego lyrijskiego wojska i zaciągnąwszy kogo się da, w tym najemników i zwyczajnych bandytów, waleczna Meve podjęła z Nilfgaardem partyzancką wojnę. A do takiej gerylasówki dziki Angren idealnie się nadawał — już to by z zasadzki uderzyć, już to by utaić się gdzie w chaszczach jakich, bo w Angrenie chaszczów dostatek, prawdę rzekłszy, prócz chaszczów nie masz w onej krainie niczego, co warte wymienienia.
Hufiec Meve — nazywanej już przez jej wojsko Białą Królową — rychło urósł w siły i takiej fantazji nabrał, że bez strachu przeprawić się na lewy brzeg Jarugi potrafił, by tam, na głębokich tyłach wroga, hałasować i grasować do woli.
Tu powracamy do naszych baranów, to jest do Bitwy na Moście. Sytuacja taktyczna wyglądała, jak następuje: partyzanci królowej Meve, pograsowawszy sobie na lewym brzegu Jarugi, chcieli uciec na prawy brzeg Jarugi, ale nadziali się na Nilfgaardczyków, którzy grasowali na prawym brzegu Jarugi i chcieli właśnie uciec na lewy brzeg Jarugi. Na powyższe nadzialiśmy się my, z pozycji centralnej, to znaczy z samego środka rzeki Jarugi, z każdej strony, lewej czy prawej, jakimś ludem zbrojnym otoczeni. Nie mając tedy dokąd uciekać, zostaliśmy bohaterami i okryliśmy się nieśmiertelną chwałą. Bitwę, nawiasem mówiąc, wygrali Lyrijczycy, albowiem udało im się to, co zamierzyli, to znaczy ucieczka na prawy brzeg. Nilfgaardczycy uciekli w niewiadomym kierunku i tym samym bitwę przegrali. Zdaję sobie sprawę, że wszystko to brzmi wielce konfundująco i nie omieszkam przed publikacją skonsultować tekstu z jakimś teoretykiem wojskowości. Na razie opieram się na autorytecie Cahira aep Ceallach, jedynego żołnierza w naszej drużynie — a Cahir potwierdził, że wygrywanie bitew poprzez szybką ucieczkę z pola walki jest dopuszczalne z punktu widzenia większości doktryn militarnych.
Udział naszej drużyny w bitwie był bezspornie chwalebny, ale miał też złe skutki. Milva, która była w odmiennym stanie, uległa tragicznemu wypadkowi. Reszcie nas pofortuniło na tyle, że nikt poważniejszych obrażeń nie odniósł. Ale nikt też i profitu nie zdobył i nawet podziękowania nie doczekał. Wyjątek stanowił Wiedźmin Geralt. Bo Wiedźmin Geralt, wbrew wielokrotnie — a widać obłudnie — głoszonemu indyferentyzmowi i nie raz deklarowanej neutralności przejawił oto w bitwie ferwor tyleż wielki, co przesadnie spektakularny, innymi słowy: bił się iście pokazowo, żeby nie powiedzieć: na pokaz. Dostrzeżono go, a Meve, królowa Lyrii, własną ręką pasowała go na rycerza. Z tego pasowania, jak się rychło okazało, było więcej nieprzyjemności niż awantaży.
Trzeba ci bowiem wiedzieć, miły czytelniku, że Wiedźmin Geralt był zawsze człowiekiem skromnym, rozważnym i opanowanym, o wnętrzu prostym i nieskomplikowanym niby trzonek od halabardy. Niespodziewany awans i pozorna łaskawość królowej Meve zmieniły go jednak — a gdybym go lepiej nie znał, powiedziałbym, że wbiły w pychę. Miast co rychlej i anonimowo zniknąć ze sceny, Geralt plątał się przy królewskim orszaku, cieszył honorem, rozkoszował łaską i nasładzał sławą.
A nam sława i rozgłos były akurat najmniej potrzebne. Przypominam tym, którzy nie pamiętają, że tenże sam Wiedźmin Geralt, teraz pasowany rycerz, ścigany był przez organa bezpieczeństwa wszystkich Czterech Królestw w związku ze sprawą rebelii magików na wyspie Thanedd. Mnie, osobę niewinną i czystą niby łza, próbowano obciążyć zarzutem szpiegostwa. Do tego dodać trzeba Milvę, kolaborującą z driadami i Scoia'tael, zamieszaną, jak się okazało, w osławione masakry ludzi na rubieżach Lasu Brokilon. Do tego dołożyć należy Cahira aep Ceallach, Nilfgaardczyka, obywatela wrogiej bądź co bądź nacji, którego obecność po niewłaściwej stronie frontu niełatwo dałoby się eksplikować i usprawiedliwić. Tak się składało, że jedyny członek naszej drużyny, którego życiorysu nie paprały sprawy polityczne lub kryminalne, był wampirem. Takim to sposobem zdemaskowanie i rozpoznanie kogokolwiek z nas groziło wszystkim pozostałym wbiciem na zaostrzone osinowe kołki. Każdy dzień spędzony — początkowo mile zresztą, syto i bezpiecznie — w cieniu lyrijskich sztandarów zwiększał owo ryzyko.
Geralt, gdym mu o tym dobitnie przypomniał, zmarkocił się lekko, ale przedstawił swoje racje, których miał dwie. Po pierwsze, Milva po jej przykrym wypadku wciąż wymagała opieki i starań, a w wojsku byli felczerzy. Po drugie, armia królowej Meve kierowała się na wschód, w kierunku Caed Dhu. A nasza drużyna, zanim zmieniła kierunek i wpakowała się w opisaną powyżej bitwę, również zmierzała do Caed Dhu — od bytujących tam druidów mieliśmy bowiem nadzieję zdobyć jakieś informacje mogące pomóc w poszukiwaniach Ciri. Z prostej drogi ku wzmiankowanym druidom zepchnęły nas grasujące po Angrenie podjazdy i swawolne kupy. Teraz, pod ochroną przyjaznego lyrijskiego wojska, w łasce i przychylności królowej Meve, droga do Caed Dhu stała otworem, ba, wydawała się prosta i bezpieczna.
Ostrzegałem wiedźmina, że tylko się tak wydaje, że to pozór jeno, że łaska królewska jest złudna i na pstrym koniu jeździ. Wiedźmin słuchać nie chciał. A po czyjej stronie była słuszność, wnet się pokazało. Gdy oto gruchnęła wieść, że od wschodu, od przełęczy Klamat, w dużej potędze idzie na Angren nilfgaardzka karna ekspedycja, wojsko Lyrii, nie mieszkając, zawróciło na północ, w stronę gór Mahakamu. Geraltowi, jak łatwo się domyślić, zupełnie nie konweniowała ta zmiana kierunku — spieszyło mu się do druidów, nie do Mahakamu! Naiwny jak dziecko, poleciał do królowej Meue z zamiarem uzyskania zwolnienia z armii i królewskiego błogosławieństwa dla jego prywatnych interesów. I w tym momencie skończyła się królewska miłość i przychylność, a szacunek i podziw dla bohatera Bitwy o Most rozwiały się jak ten dym. Rycerzowi Geraltowi z Rivii chłodnym, acz twardym tonem przypomniano o jego rycerskich obowiązkach wobec korony.
Wciąż słabującą Miluę, wampira Regisa i niżej podpisanego polecono włączyć do kolumny ciągnących za taborami zbiegów i cywilów. Cahir aep Ceallach, rosły młodzian, który z żadnej strony na cywila nie wyglądał, został przepasany biało-błękitną szarfą i wcielony do tak zwanej wolnej kompanii, to znaczy oddziału jazdy złożonego z przeróżnej maści hultajstwa zbieranego po drogach przez lyrijski korpus. Tym sposobem rozdzielono nas i wszystko wskazywało na to, że nasza wyprawa zakończyła się definitywnie i z kretesem.
Jak jednak domyślasz się, drogi czytelniku, nie był to wcale koniec, ba, nie był to nawet początek! Milva, gdy dowiedziała się o rozwoju wypadków, natychmiast ogłosiła się zdrową i sprawną — i pierwsza dała hasło do rejterady, Cahir cisnął w krzaki królewskie barwy i zwiał z wolnej kompanii, a Geralt wymknął się z luksusowych namiotów doborowego rycerstwa.
Nie będę rozwodził się nad szczegółami, a modestia nie pozwala mi na nadmierne eksponowanie mych własnych — niemałych — zasług w opisywanym przedsięwzięciu.
Stwierdzę fakt: nocą z piątego na szósty września cała nasza drużyna cichaczem opuściła korpus królowej Meve. Przed pożegnaniem z lyrijskim wojskiem nie omieszkaliśmy zaopatrzyć się obficie, wcale przy tym nie pytając o zgodę szefa służb kwatermistrzowskich. Słowo «rabunek», którego użyła Milva, uważam za zbyt dosadne. Należała się nam wszakże jakaś gratyfikacja za nasz udział w wiekopomnej Bitwie o Most. A jeśli nie gratyfikacja, to choćby zadośćuczynienie i wyrównanie poniesionych strat!
Pomijając tragiczny wypadek Milvy, nie licząc skaleczeń i potłuczeń Geralta i Cahira, w bitwie zabito lub okaleczono nam wszystkie konie — prócz mego wiernego Pegaza i narowistej Płotki, klaczy wiedźmina. W ramach rekompensaty pobraliśmy więc trzy pełnokrwiste kawaleryjskie wierzchowce i jednego podjezdka. Pobraliśmy też tyle różnego ekwipunku, ile nam w ręce wlazło — gwoli sprawiedliwości dodam, że połowę przyszło nam później wyrzucić. Jak rzekła Milva, tak bywa, gdy kradnie się po ciemku.
Najwięcej pożytecznych rzeczy pobrał z kazionnych zapasów wampir Regis, który po ciemku widzi lepiej niż za dnia. Regis dodatkowo obniżył obronność lyrijskiej armii o grubego myszatego muła, którego wywiódł z zagrody tak sprytnie, że ni jeden zwierzak nie zaparskał ani nie tupnął. Opowieści o zwierzętach wyczuwających wampiry i reagujących na ich woń panicznym strachem należy zatem włożyć między bajki — chyba, że chodzi o niektóre ze zwierząt i niektóre z wampirów. Dodam, że owego myszatego muła mamy do dziś. Po stracie podjezdka, który zaginął nam później w lasach Zarzecza, spłoszony przez wilki, muł niesie nasz dobytek — a raczej to, co z niego zostało. Muł nosi imię Draakul. Został tak nazwany przez Regisa zaraz po kradzieży i tak już zostało. Regisa najwyraźniej bawi to imię, niezawodnie mające jakieś dowcipne znaczenie w kulturze i mowie wampirów, ale nam wyjaśnić tego nie zechciał, twierdząc, że to nieprzetłumaczalna gra słów.