— Twoja bezczelność przestała rozbrajać, zaczęła znieważać. Nie mam zamiaru tracić czasu na rozhowory ze znieważającym mnie mirażem. Kiedy wreszcie dopadnę cię w prawdziwej postaci, pokonwersujemy, i to długo, przyrzekam. Do tej zaś pory… Apage, Rience.
— Nie poznaję cię, Vattier. Dawniej, choćby nawet sam diabeł ci się objawił, przed egzorcyzmem nie omieszkałbyś zbadać, czy nie da się z tego przypadkiem czegoś uzyskać.
Vattier nie zaszczycił iluzji spojrzeniem, miast tego obserwował obrosłego glonami karpia, leniwie mącącego muł w stawie.
— Uzyskać? - powtórzył wreszcie, wydymając pogardliwie wargi. - Od ciebie? A cóż ty mógłbyś mi dać? Może prawdziwą Cirillę? Może twojego patrona, Vilgefortza? Może Cahira aep Ceallach?
— Stop! — iluzja Rience'a uniosła iluzoryczną rękę. - Wymieniłeś.
— Co wymieniłem?
— Cahir. Dostarczymy wam głowę Cahira. Ja i mój mistrz, Vilgefortz…
— Zlituj się, Rience — parsknął Vattier. - Odwróć że kolejność.
— Jak chcesz. Vilgefortz, z moją skromną pomocą, da wam głowę Cahira, syna Ceallacha. Wiemy, gdzie on jest, możemy go wyjąć jak raka z saka, podług woli.
— Aż takie macie możliwości, proszę, proszę. Aż tak dobre wtyczki w wojsku królowej Meve?
— Próbujesz mnie? — wykrzywił się Rience. - Czy naprawdę nie wiesz? Chyba to drugie. Cahir, mój drogi wicehrabio, jest… My wiemy, gdzie jest. Wiemy, dokąd zmierza, wiemy, w jakiej kompanii. Chcesz jego głowy? Dostaniesz ją.
— Głowę — uśmiechnął się Vattier — która nie będzie mogła opowiedzieć, co naprawdę wydarzyło się na Thanedd.
— Chyba tak będzie lepiej — rzekł cynicznie Rience. - Po co dawać Cahirowi możność mówienia? Naszym zadaniem jest załagodzić, a nie pogłębić animozje między Vilgefortzem a cesarzem. Dostarczę ci milczącą głowę Cahira aep Ceallach. Załatwimy to tak, że będzie to wyglądało na twoją, i wyłącznie twoją, zasługę. Dostawa w ciągu najbliższych trzech tygodni.
Prastare karpisko w stawie wachlowało wodę płetwami piersiowymi. Bestia, pomyślał Vattier, musi być bardzo mądra. Tylko co mu po tej mądrości? Wciąż ten sam muł i te same nenufary.
— Twoja cena, Rience?
— Drobiazg. Gdzie jest i co knuje Stefan Skellen?
— Powiedziałem mu, co chciał wiedzieć — Vattier de Rideaux wyciągnął się na poduszkach, bawiąc się puklem złotych włosów Carthii van Canten. - Widzisz, moja słodka, do pewnych spraw trzeba podchodzić mądrze. A mądrze, to znaczy konformistycznie. Jeśli będzie się postępować inaczej, nie będzie się miało nic. Tylko zgniłą wodę i śmierdzący muł w basenie. I co z tego, że basen z marmuru i że trzy kroki od pałacu? Czyż nie mam racji, moja słodka?
Carthia van Canten, pieszczotliwie zwana Cantarellą, nie odpowiedziała. Vattier wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Dziewczyna miała osiemnaście lat i — oględnie mówiąc — nie była geniuszem. Jej zainteresowania — przynajmniej obecnie — sprowadzały się do uprawiania miłości z — przynajmniej obecnie — Vattierem. Cantarellą była w sprawach seksu naturalnym talentem, łączącym zapał i zaangażowanie z techniką i artyzmem. Nie to było jednak najważniejsze.
Cantarella mówiła mało i rzadko, świetnie i chętnie natomiast słuchała. Przy Cantarelli można było wygadać się, odpocząć, odprężyć się duchowo i zregenerować psychicznie.
— Człowiek w tej służbie może doczekać się tylko reprymend — powiedział z goryczą Vattier. - Bo nie odnalazł jakiejś tam Cirilli! A to, że dzięki pracy moich ludzi armia odnosi sukcesy, to mało? A to, że sztab generalny zna każde posunięcie wroga, to nic? A mało to twierdz, które trzeba by zdobywać tygodniami, otwarli cesarskim wojskom moi agenci? Ale nie, za to nikt nie pochwali. Ważna jest tylko jakaś tam Cirilla!
Sapiąc gniewnie, Vattier de Rideaux wziął z rąk Cantarelli kielich napełniony znakomitym Est Est z Toussaint, winem o roczniku pamiętającym czasy, gdy cesarz Emhyr var Emreis byt małym, wyzutym z praw do tronu i okrutnie skrzywdzonym chłopcem, a Vattier de Rideaux młodym i mało liczącym się w hierarchii oficerem wywiadu.
To był dobry rocznik. Dla win.
Vattier popijał, bawił się kształtnymi piersiami Cantarelli i opowiadał. Cantarella wspaniale słuchała.
— Stefan Skellen, moja słodka — mruczał szef cesarskiego wywiadu — to kombinator i spiskowiec. Ale ja będę wiedział, co on kombinuje, zanim jeszcze dotrze tam Rience… Ja już mam tam człowieka… Bardzo blisko Skellena… Bardzo blisko…
Cantarella rozwiązała szarfę spinającą szlafrok Vattiera, pochyliła się. Vattier poczuł jej oddech i jęknął w przewidywaniu rozkoszy. Talent, pomyślał. A potem miękkie i gorące dotknięcie aksamitnych warg wypędziło mu z głowy wszelkie myśli.
Carthia van Canten powoli, zręcznie i z talentem dostarczała rozkoszy Vattierowi de Rideaux, szefowi cesarskiego wywiadu. Nie był to wszelako jedyny talent Carthii. Ale Vattier de Rideaux nie miał o tym pojęcia.
Nie wiedział, że wbrew pozorom Carthia van Canten dysponowała doskonałą pamięcią i inteligencją żywą jak rtęć.
Wszystko, o czym opowiadał jej Vattier, każdą informację, każde słowo, które przy niej uronił, Carthia już nazajutrz przekazywała czarodziejce Assire var Anahid.
Tak, głowę stawię, że w Nilfgaardzie z pewnością dawno już wszyscy zapomnieli o Cahirze, w tym i narzeczona, o ile takową miał.
Ale o tym później, na razie cofnijmy się do dnia i miejsca przekroczenia Jarugi. Jechaliśmy oto w miarę pospiesznie na wschód, chcąc dotrzeć w okolice Czarnego Lasu, zwanego w Starszej Mowie Caed Dhu. Tam bowiem bytowali druidzi, zdolni wyprorokować miejsce przebywania Ciri, ewentualnie wywróżyć owo miejsce z dziwnych snów, które trapiły Geralta. Jechaliśmy przez lasy Górnego Zarzecza, zwanego również Lewobrzeżem, dzikiej i praktycznie bezludnej krainy usytuowanej pomiędzy Jarugą i położoną u podnóża Gór Amell krainą zwaną Stokami, od wschodu ograniczoną doliną Dol Angra, a od zachodu bagnistym pojezierzem, nazwa którego jakoś mi uleciała z pamięci.
Do krainy owej nigdy nikt nie rościł sobie szczególnych pretensji, stąd też nigdy nie było dobrze wiadomym, do kogo kraj tak naprawdę należy i kto nim włada. Trochę do powiedzenia w tym względzie mieli, jak się zdaje, kolejni władcy Temerii, Sodden, Cintry i Rivii, z różnym efektem traktujący Lewobrzeże jako lenno własnej korony i czasami próbujący dochodzić swych racji ogniem i żelazem. A potem zza Gór Amell nadeszły armie Nilfgaardu i nikt więcej nie miał niczego do powiedzenia. Ani wątpliwości względem spraw lenna czy własności ziemskiej. Wszystko na południe od Jarugi należało do Cesarstwa. W chwili, gdy piszę te słowa, do Cesarstwa należy już także sporo ziem na północ od Jarugi. Z braku dokładnych informacji nie wiem, ile i jak daleko na północ położonych.
Wracając do Zarzecza, pozwól, miły czytelniku, na dygresję tyczącą się procesów historycznych: historia danego terytorium często tworzona jest i kształtowana niejako przypadkowo, jako uboczny produkt konfliktów sił zewnętrznych. Historię danego kraju nader często tworzą nietutejsi. Nietutejsi bywają zatem przyczyną — jednak skutki ponoszą zawsze i niezmiennie tutejsi.
Zarzecza prawidło to dotyczyło w całej rozciągłości.
Zarzecze miało swoją ludność, rdzennych Zarzeczan. Tych ciągle, trwające latami przepychanki i walki zmieniły w dziadów i zmusiły do migracji. Wsie i osady poszły z dymem, ruiny sadyb i zamienione w ugory pola wchłonęła puszcza. Handel podupadł, karawany omijały zaniedbane drogi i szlaki. Ci nieliczni z Zarzeczan, którzy zostali, zmienili się w zdziczałych gburów. Od rosomaków i niedźwiedzi różnili się głównie tym, ze nosili spodnie. Przynajmniej niektórzy. To znaczy: niektórzy nosili, a niektórzy się różnili. Był to — w swej masie — naród nieużyty, prostacki i grubiański.
I totalnie wyprany z poczucia humoru.
Ciemnowłosa córka bartnika odrzuciła na plecy zawadzający jej warkocz, wróciła do wściekle energicznego obracania żaren. Wysiłki Jaskra pozostawały daremne — słowa poety zdawały się w ogóle nie trafiać do adresatki. Jaskier mrugnął do reszty kompanii, udał, że wzdycha i wznosi oczy ku powale. Ale nie rezygnował.
— Daj — powtórzył, szczerząc zęby. - Daj, ać ja pobruszę, a ty skocz do piwnicy po piwo. Przecież musi tu gdzieś być ukryty loszek, a w loszku antałek. Mam rację, ślicznotko?
— Dalibyście spokój dziewce, panie — powiedziała gniewnie bartnikowa, krzątająca się przy kuchni wysoka i szczupła kobieta zaskakującej urody. - Przeciem już wam powiadała, że nie ma tu u nas nijakiego piwa.
— Z tuzin razy wam to było mówione, panie — poparł żonę bartnik, przerywając rozmowę z wiedźminem i wampirem. - Nagotowim wam naleśników z miodem, tegdy pojecie. Ale wprzód niechże dziewczyna w spokoju ziarno na mąkę zmiele, wszak bez mąki i czarodziej naleśnika nie uczyni! Niechajcie jej, niechże brusi w pokoju.
— Słyszałeś, Jaskier? — zawołał Wiedźmin. - Odczep się od dziewczyny i zajmij czymś pożytecznym. Albo memuary pisz!
— Pić mi się chce. Napiłbym się czegoś przed jedzeniem. Mam trochę ziół, przyrządzę sobie napar. Babko, znajdzie się tu w chacie ukrop? Ukrop, pytam, znajdzie się?
Siedząca na przypiecku staruszka, matka bartnika, podniosła głowę znad cerowanej skarpety.
— Znajdzie, gołąbeczku, znajdzie — zamamlała. - Ino, że wystudzony.