— Ty mi tę Falkę pod nos podsuwasz, niby sumowi żabę na wędzie — zawarczał Windsor Imbra. - Nie ufam ci, Bonhart. Nosem czuję, że żelazny hak w tej przynęcie ukryty siedzi!
— Czułego na żelazo nosa pogratulować — Bonhart wstał, wyjął spod lawy otrzymany w Fano miecz, wyciągnął go z pochwy i rzucił na arenę, tak zręcznie, że brzeszczot wbił się w piasek pionowo, dwa kroki przed Ciri. - Ot, jest i żelazo. Jawne, wcale nie ukryte. Bo ja o tę dziewkę nie stoję, kto chce, niech ją bierze. Jeśli ją wziąć zdoła.
Markiza de Nementh — Uyvar zaśmiała się nerwowo.
— Jeśli ją wziąć zdoła! — powtórzyła swym przepitym kontraltem. - Bo teraz już ciałeczko ma miecz. Brawo, mości Bonhart. Wstrętnym mi się zdawało ciałeczko bezbronne wydać na pastwę tych łapserdaków.
— Panie Houvenaghel — Windsor Imbra wziął się pod boki, nie zaszczycając chudej arystokratki nawet spojrzeniem. - To pod pańską się auspicją te jasełka wyprawia, bo wżdy teatrum wasze. Rzeknijcie mi jeno, wedle czyich reguł i prawideł igrać tu mamy, waszych li czy też Bonhartowych?
— Według teatralnych — zarechotał Houvenaghel, trzęsąc brzuchem i buldożymi policzkami. - Bo choć prawdą jest, że teatrum moje, to wszakże klient nasz pan, on płaci, on wymaga! To klient ustanawia reguły. My zaś, kupcy, wedle tych reguł postępować musimy: czego klient żąda, to trzeba jemu dać.
— Klient? Znaczy, te ludzie? — Windsor Imbra szerokim gestem powiódł po wypełnionych ławach. - Te wszystkie ludzie przyszli tu i zapłacili, by się dziwowisku dziwować?
— Interes jest interes — odrzekł Houvenaghel. - Jeśli jest na coś popyt, czemu tego nie sprzedawać? Płacą ludzie za bój wilków? Za walki endriag i aardvarków? Za szczwanie psów na borsuka w beczce albo na wiwernę? Czemu ty się tak dziwisz, Imbra? Ludziom igrzyska i hece są jak chleb potrzebne, ba, bardziej aniżeli chleb. Wielu z tych, co tu przyszli, od ust sobie odjęto. A spójrz na nich, jak im się oczy świecą. Doczekać się nie mogą, by się heca zaczęła.
— Ale na hecy — dodał Bonhart, uśmiechnięty zjadliwie — pozory choć sportu zachowane być muszą. Jaźwiec, nim go, sobakę, z beczki wywleką, może kąsać zębiskami, tak jest sportowo. A dziewczyna ma klingę. Niech i tu będzie sportowo. Co, dobrzy ludzie? Mam rację?
Dobrzy ludzie nieskładnym, acz gromkim i radosnym chórem potwierdzili, że Bonhart ma rację w całej rozciągłości.
— Baron Casadei — rzekł wolno Windsor Imbra — nierad będzie, panie Houvenaghel, ręczę wam, że będzie nierad. Nie wiem, czy warto wam w zwadę z nim wchodzić.
— Interes jest interes — powtórzył Houvenaghel i poruszył policzkami. - Baron Casadei wie o tym dobrze, siła pieniędzy on u mnie na mały procent pożyczył, a gdy przyjdzie, by jeszcze pożyczyć, wtedy jakoś nasze zwady załadzimy. Ale nie będzie mi się jakiś zagraniczny pan baron wtrącał w prywatną i indywidualną przedsiębiorczość. Tu są zakłady porobione, a ludzie za wejście zapłacili. W ten piasek, tam, na arenie, musi wsiąknąć krew.
— Musi? — rozdarł się Windsor Imbra. - Łajno psie! Ot, korci mnie, by wam pokazać, że nie musi wcale! Ot, wyjdę stąd i precz sobie pojadę, wstecz się ani oglądając. Wtedy własną se tu krew wytaczajcie! Mnie mierzi sama myśl, by motłochowi uciechy przysparzać!
— Niechże idzie — z tłumu wystąpił nagle zarośnięty aż po oczy typ w kubraku z końskiej skóry. - Niechże idzie, jeśli jego mierzi. Mnie tam nie mierzi. Mówili, że kto tę Szczurzycę usiecze, weźmie nagrodę. Ja się zgłaszam i na arenę wchodzę.
— A takiego! — zawrzasnął nagle jeden z ludzi Imbry, niewysoki, lecz żylasty i mocno zbudowany mężczyzna. Włosy miał bujne, potargane i skołtunione. - Myśwa pierwsi byli! Prawda, chłopy?
— Ba, wierę! - zawtórował drugi, chudy, ze spiczastą bródką. - Przy nas pierwszeństwo! A ty się honorem nie unoś, Windsor! Co z tego, że czerń się przygląda? Falka na arenie, wystarczy rękę wyciągnąć i wziąć. A chamstwo niech wytrzeszcza gały, nam pluć na to!
— I jeszcze nam coś skapnąć na boku gotowo! — zarżał trzeci, ustrojony w dublet o żywej barwie amarantu. - Jak sport, to sport, nie tak li, panie Houvenaghel? Jak heca, to heca! Była tu o jakiejsi nagrodzie mowa!
Houvenaghel uśmiechnął się szeroko i przytaknął kiwnięciem głowy, dumnie i majestatycznie trzęsąc obwisłymi policzkami.
— A jak- zaciekawił się ten z bródką — zakłady stoją?
— Na razie — zaśmiał się kupiec — wyniku walki jeszcze się nie obstawia! Na razie jeno trzy do jednego stoi, że ni jeden z was nie ośmieli się wejść do ogrodzieńca.
— Phuuuu! — wrzasnął Końska Skóra. - Ja się ośmielę! Jam gotów!
— Usuń się, rzekłem! — odwrzasnął Kołtun. - Myśwa pierwsi byli i przy nas pierwszeństwo. Dalejże, na co czekamy?
— W ilu możem tam do niej, na plac? — Amarant okręcił pas. - Azali tylko pojedynczo lżą?
— Ach, wy skurwysyny! — ryknął nagle całkiem niespodziewanie pastelowy burmistrz, byczym głosem zupełnie nie przystającym do postury. - Może w dziesięciu chcecie na nią samojedną? Może konno? Może na rydwanach? Może wam katapultę z cekhauzu wypożyczyć, byście z daleka głazami w dziewkę miotać mogli? Co?
— Dobra, dobra — przerwał Bonhart, konsultując coś szybko z Houvenaghelem. - Niechaj będzie sport, ale i uciecha jakaś też niech będzie. Można po dwu. Parą, znaczy.
— Ale nagroda — uprzedził Houvenaghel — nie będzie podwojona! Jeśli we dwu, to będzie się trzeba podzielić.
— Jaką parą? Jakie we dwu? — Kołtun gwałtownym ruchem strząsnął z ramion płaszcz. - Nie wstyd wam, chłopy? Toż to tylko dziewka! Tfu! Odsuńta się. Sam pójdę i położę ją. Wielki mi szysz!
— Ja chcę Falkę mieć żywą! - zaprotestował Windsor Imbra. - Cholera na wasze walki i pojedynki! Ja na Bonhartową hecę nie pójdę, ja chcę dziewki! Żywej! Pójdziecie we dwu, ty i Stavro. I wywleczecie ją stamtąd.
— Dla mnie — powtórzył Stavro, ten z bródką — despekt jest we dwóch iść na tego chuderlawca.
— Baron ci ten despekt florenami osłodzi. Ale tylko za żywą!
— Znaczy się, baron jest skąpiec — zarechotał Houvenaghel, trzęsąc brzuchem i buldożymi policzkami. - I ducha sportowego nie ma w nim ni krztyny. Ani woli, by u innych ducha nagradzać! Ja zaś sport popieram. I niniejszym nagrodę podwyższam. Kto samojeden na tę arenę wejdzie i sam, na własnych nogach, z niej zejdzie, tą oto ręką, z tego oto puzdra nie dwadzieścia, ale trzydzieści florenów mu wypłacę.
— Na co tedy czekamy? — wrzasnął Stavro. - Ja idę pierwszy!
— Wolnego! — zaryczał znowu mały burmistrz. - Dziewka ma jeno cienki len na grzbiecie! Skiń tedy i ty brygantynę, żołnierzu. To jest sport!
— Mór na was! — Stavro zdarł z siebie nabijany żelazem kaftan, po czym ściągnął koszulę poprzez głowę, odsłaniając chude, zarośnięte jak u pawiana ramiona i pierś.
— Mór na was, wielmożni, i na wasz sport zasrany! Tak pójdę, z gołą skórą! O wa! Portki też zdjąć?
— Zdejmij i femurały! — wychrypiała seksownie markiza de Nementh — Uyyar. - Okaże się, czyliś męski nie jedynie w gębie!
Nagrodzony hucznym aplauzem goły do pasa Stavro dobył broni, przełożył nogę przez bale bariery, uważnie obserwując Ciri. Ciri skrzyżowała ręce na piersi. Nie zrobiła nawet kroku w stronę wbitego w piasek miecza.
Stavro zawahał się.
— Nie rób tego — powiedziała Ciri, bardzo cicho. - Nie zmuszaj mnie… Ja nie pozwolę się dotknąć.
— Nie miej żalu, dziewko — Stavro przeskoczył przez barierę. - Nic do ciebie nie mam. Ale interes jest interes…
Nie dokończył, bo Ciri już była przy nim, już miała w ręku Jaskółkę — tak już w myśli nazywała gnomi gwyhyr. Zastosowała najprostszy, dziecinny wręcz wypad, fintę zwaną "trzy kroczki" — ale Stavro dał się na to złapać.
Zrobił krok do tyłu i odruchowo uniósł miecz, a wtedy był już na jej łasce — po odskoku oparł się plecami o ogradzające arenę bale, a ostrze Jaskółki miał o cal od czubka nosa.
— Ta sztuczka — wyjaśnił Bonhart markizie, przekrzykując ryk i brawa — nazywa się "trzy kroczki, zmyłka i wypad tercją". Tani numer, oczekiwałem od dziewki czegoś bardziej wyrafinowanego. Ale trzeba przyznać — gdyby chciała, typek już by nie żył.
— Zabij go! Zabij! — darli się widzowie, a Houvenaghel i burmistrz Pennycuick pokazywali kciuk skierowany w dół. Z twarzy Stavro odpłynęła krew, na policzkach brzydko uwidoczniły się pryszcze i dzioby po ospie.
— Mówiłam ci, nie zmuszaj mnie — syknęła Ciri. - Nie chcę cię zabijać! Ale nie pozwolę się dotknąć. Wracaj tam, skądżeś przyszedł.
Cofnęła się, odwróciła, opuściła miecz i spojrzała w górę, w stronę loży.
— Bawicie się mną? - krzyknęła łamiącym się głosem. - Chcecie mnie zmusić do walki? Do zabijania? Nie zmusicie! Nie będę walczyć!
— Słyszałeś, Imbra? — rozbrzmiał w ciszy drwiący głos Bonharta. - Czysty zysk! I żadnego ryzyka! Ona nie będzie walczyć. Można ją więc zabrać z areny i zawieźć żywą baronowi Casadei, by sobie z nią poigrał do woli. Można ją brać bez hazardu! Gołą ręką!
Windsor Imbra splunął. Wciąż przyciśnięty plecami do bali Stavro dyszał, ściskając miecz w dłoni. Bonhart zaśmiał się.
— Ale ja, Imbra, stawiam brylanty przeciw orzechom, że się wam to nie uda.
Stavro odetchnął mocno. Wydało mu się, że odwrócona do niego plecami dziewczyna jest rozkojarzona, zdekoncentrowana. Wrzał z gniewu, wstydu i nienawiści. I nie wytrzymał. Zaatakował. Szybko i zdradziecko.