— Wiedzieliśmy — przerwał mu wampir. - Wiedzieliśmy, że szukamy druidów. Tak samo dziś rano, jak trzy tygodnie temu. Ten tajemniczy póielf organizuje zasadzkę na drodze wiodącej do druidów, pewny, że tą właśnie drogą pojedziemy. On po prostu… — …wie lepiej od nas, którędy ta droga wiedzie — wiedźmin zrewanżował się wpadaniem w słowo. - Skąd on to wie?
— To jego trzeba będzie zapytać. Dlatego właśnie przystałeś na propozycję prefekta, nieprawdaż?
— Owszem. Liczę, że uda mi się trochę pogawędzić z tym panem półelfem — uśmiechnął się paskudnie Geralt. - Nim jednak do tego dojdzie, nie narzuca ci się jakieś wyjaśnienie? Czy jakieś nie prosi się wręcz samo?
Wampir czas jakiś przyglądał mu się w milczeniu.
— Nie podoba mi się to, co mówisz, Geralt — powiedział wreszcie. - Nie podoba mi się to, co myślisz. Uważam tę myśl za nieładną. Powziętą pospiesznie, bez zastanowienia. Wynikającą z uprzedzeń i resentymentów.
— Czym wobec tego wytłumaczyć…
— Czymkolwiek — Regis przerwał mu tonem, jakiego Geralt nigdy u niego nie słyszał. - Czymkolwiek, byle nie tym. Czy nie bierzesz, dla przykładu, pod uwagę możliwości, że twoja jasnowłosa protegowana po prostu kłamie?
— No, no, wujciu! — zawołała Angouleme, jadąca za nimi na mule o imieniu Draakul. - Nie zadawaj mi kłamu, jeśli mi go nie możesz dowieść!
— Nie jestem twoim wujciem, drogie dziecko.
— A ja nie jestem twoim drogim dzieckiem, wujciu!
— Angouleme — odwrócił się w siodle Wiedźmin. - Zamilknij.
— Jak każesz — Angouleme momentalnie uspokoiła się. - Tobie wolno rozkazywać. Tyś mnie wydobył z jamy, wyrwał z pana Fulkowych pazurów. Ciebie słucham, tyś teraz herszt, głowa hanzy…
— Zamilknij, proszę.
Angouleme zamruczała pod nosem, przestała popędzać Draakula i została z tyłu, tym bardziej, że Regis i Geralt przyspieszyli, doganiając jadących w awangardzie Jaskra, Cahira i Milvę. Jechali w stronę gór, brzegiem rzeki Newi, wartko toczącej po kamieniach i progach mętne i żółtobrązowe po ostatnich deszczach wody. Nie byli sami. Dość często mijali bądź wyprzedzali szwadrony nilfgaardzkiej kawalerii, samotnych jeźdźców, wozy osadników i karawany kupców.
Na południu, coraz bliżej i coraz groźniej, wznosiły się góry Amell. I spiczasta iglica Gorgony, Góry Diabła, tonąca w chmurach szybko zasnuwających całe niebo.
— Kiedy im powiesz? — spytał wampir, wzrokiem pokazując jadącą w przedzie trójkę.
— Na biwaku.
Jaskier był pierwszy, który zabrał głos, gdy Geralt skończył opowiadać.
— Skoryguj mnie, jeśli się mylę — powiedział. - Ta dziewczyna, Angouleme, którą ochoczo i niefrasobliwie dołączyłeś do naszej drużyny, to kryminalistka. By ocalić ją od kary, zresztą zasłużonej, zgodziłeś się kolaborować z Nilfgaardczykami. Dałeś się wynająć. Ba, nie tylko siebie, nas wszystkich wynająłeś. Mamy wszyscy dopomóc Nilfgaardczykom schwytać lub uśmiercić jakiegoś. Lokalnego zbójcę. Krótko: ty, Geralt, zostałeś nilfgaardzkim najemnikiem, łowcą nagród, płatnym zabójcą. A my awansowaliśmy na twoich akolitów… Czy też famulusów…
— Masz nieprawdopodobny talent do upraszczania, Jaskier — mruknął Cahir. - Czyżbyś naprawdę nie pojmował, o co chodzi? Czy też gadasz dla samego gadania?
— Milcz, Nilfgaardczyku. Geralt?
— Zacznijmy od tego — Wiedźmin wrzucił do ogniska patyk, którym bawił się od dłuższego czasu — że w tym, co zamierzyłem, nikt nie musi mi pomagać. Mogę to załatwić sam. Bez akolitów i famulusów.
— Zuchwały jesteś, wujciu — odezwała się Angouleme. - Ale hanza Słowika to dwudziestu i czterech dobrych zuchów, owi nawet wiedźmina nie zlękną się tak łacno, a jeśli o mieczową sprawę idzie, to choćby i prawdą było, co o wiedźminach gadają, nikt samojeden nie dostoi dwóm tuzinom. Uratowałeś mi życie, więc ja ci odpłacę tym samym. Ostrzeżeniem. I pomocą.
— Co to jest, u diabła, hanza?
— Aen hansę — wyjaśnił Cahir — to w naszym języku zbrojna drużyna, ale taka, którą łączą więzy przyjaźni…
— Kompania?
— O, właśnie. Słowo, jak widzę, weszło do tutejszego żargonu…
— Hanza jest hanza — przerwała Angouleme. - A po naszemu: hulajpartia albo hassa. O czym tu gadać? Ja ostrzegałam poważnie. Nie ma szans jeden przeciw całej hanzie. Na domiar złego nie znający ani Słowika, ani w ogóle nikogo w Belhaven i okolicy, ni wrogów, ni przyjaciół albo sprzymierzeńców. Nie znający dróg, które do miasta prowadzą, a prowadzą różne. Ja mówię tak: nie da sobie Wiedźmin sam rady. Nie wiem, jakie u was panują obyczaje, ale ja wiedźmina samego nie zostawię. On mnie, jak to powiedział wujcio Jaskier, ochoczo i niefrasobliwie przyjął do drużyny waszej, chociaż jestem kryminalistka… Bo wciąż jeszcze mi włosy kryminałem śmierdzą, umyć nie było jak… Wiedźmin, nie kto inny, mnie z tego kryminału wydobył na światło dzienne. Za co mu wdzięczna jestem. Dlatego ja jego samego nie zostawię. Poprowadzę go do Belhaven, na Słowika i na tego pólelfa. Razem z nim idę.
— Ja też — rzekł natychmiast Cahir.
— I ja takoż! - rzekła gwałtownie Milva. Jaskier przycisnął do piersi tubus z rękopisami, z którym ostatnio nie rozstawał się nawet na moment. Opuścił głowę. Widać było, że bije się z myślami. A myśli wygrywają.
— Nie medytuj, poeto — powiedział łagodnie Regis. - Przecież nie ma się czego wstydzić. Do uczestnictwa w krwawym boju na miecze i noże nadajesz się jeszcze mniej niż ja. Nie uczono nas kaleczenia bliźnich żelazem. Nadto… Ja nadto…
Podniósł na wiedźmina i Milvę błyszczące oczy.
— Jestem tchórzem — wyznał krótko. - Jeśli nie będę musiał, nie chcę już przeżyć tego, co wtedy na promie i moście. Nigdy. Dlatego proszę o wyłączenie mnie z grupy bojowej idącej do Belhaven.
— Z tego promu i mostu — odezwała się głucho Milva — wytaszczyłeś mnie na plecach, gdy mi słabość nogi odjęła. Byłby tam miast ciebie jaki tchórz, to by mię tamój ostawił i uciekł. Ale nie było tam nijakiego tchórza. Byłeś za to ty, Regis.
— Dobrze powiedziane, ciotka — rzekła z przekonaniem Angouleme. - Słabo się domyślam, w czym rzecz, ale dobrze powiedziane.
— Nie jestem ci ciotką żadną! - oczy Milvy błysnęły złowrogo. - Bacz, panna! Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, obaczysz!
— Co zobaczę?
— Spokój! — szczeknął ostro Wiedźmin. - Dość tego, Angouleme! Was wszystkich też, widzę, trzeba przywołać do porządku. Skończył się czas wędrowania na oślep, ku widnokręgowi, bo a nuż coś tam jest, za widnokręgiem. Przyszedł czas działań konkretnych. Czas podrzynania gardeł. Bo nareszcie jest komu podrzynać. Ci, którzy dotychczas nie zrozumieli, niech pojmą — mamy wreszcie w zasięgu ręki konkretnego wroga. Półelfa, który chce naszej śmierci, jest więc agentem wrogich nam sił. Dzięki Angouleme jesteśmy uprzedzeni, a uprzedzony to uzbrojony, jak głosi przysłowie. Muszę dopaść tego półelfa i wydusić z niego, na czyj rozkaz działa. Czyś nareszcie zrozumiał, Jaskier?
— Zdaje się — rzekł spokojnie poeta — że rozumiem więcej i lepiej niż ty. Bez żadnego dopadania i wyduszania domyślam się, że ów tajemniczy półelf działa na rozkaz Dijkstry, którego na moich oczach okulawiłeś na Thanedd, gruchocząc mu staw w kostce. Dijkstra po relacji marszałka Vissegerda niewątpliwie ma nas za nilfgaardzkich szpiegów. A po naszej ucieczce z korpusu lyrijskich partyzantów królowa Meve niechybnie dopisała kilka punktów do listy naszych zbrodni…
— Błąd, Jaskier — wtrącił cicho Regis. - To nie Dijkstra. Ani Vissegerd. Ani Meve.
— Któż więc?
— Każdy sąd i wniosek byłby przedwczesny.
— Zgadza się — wycedził zimno Wiedźmin- Dlatego rzecz trzeba zbadać na miejscu. A wnioski wyciągnąć z autopsji.
— A ja — nie rezygnował Jaskier — nadal uważam, że to pomysł głupi i ryzykowny. Dobrze się stało, że zostaliśmy ostrzeżeni przed zasadzką, że wiemy o niej. Jeśli wiemy, omińmy ją szerokim łukiem. Niechaj ten elf czy półelf czeka na nas do woli, my zaś spieszmy swoją drogą…
— Nie — przerwał Wiedźmin. - Koniec dyskursów, moi drodzy. Koniec anarchii. Nadszedł czas, by nasza… hanza… miała wreszcie prowodyra.
Wszyscy, nie wyłączając Angouleme, patrzyli na niego w pełnym wyczekiwania milczeniu.
— Ja, Angouleme i Milva — powiedział — jedziemy do Belhaven. Cahir, Regis i Jaskier skręcają w dolinę Sansretour i jadą do Toussaint.
— Nie — powiedział szybko Jaskier, mocniej ściskając swój tubus. - Za nic. Ja nie mogę…
— Zamknij się. To nie jest dysputa. To był rozkaz herszta hanzy! Jedziecie do Toussaint, ty, Regis i Cahir. Tam czekacie na nas.
— Toussaint to dla mnie śmierć — oznajmił bez emfazy trubadur. - Gdy mnie rozpoznają w Beauclair, na zamku, to po mnie. Muszę wam wyjawić…
— Nie musisz — przerwał obcesowo Wiedźmin. - Za późno. Mogłeś się wycofać, nie chciałeś. Zostałeś w drużynie. Żeby ratować Ciri. Nie tak?
— Tak.
— Pojedziesz zatem z Regisem i Cahirem doliną Sansretour. Zaczekacie na nas w górach, na razie nie przekraczając granic Toussaint, Ale jeśli… Jeśli zajdzie konieczność, musicie przekroczyć granicę. Bo w Toussaint są podobno druidzi, ci z Caed Dhu, znajomi Regisa. Jeśli zajdzie konieczność, zdobędziecie od druidów informacje i ruszycie po Ciri… sami.
— Jak to: sami? Ty przewidujesz…