Gdy zaczynało mieć się na zmierzch, wszyscy troje niecierpliwie i nerwowo zaczynali rozglądać się za pasterskim szałasem, zrujnowaną owczarnią lub choćby jaskinią. Za czymkolwiek, co uchroniłoby w nocy od kapiącej z nieba wody.
— Przestało chyba padać — powiedziała z nadzieją w głosie Angouleme. - Kapie już tylko z dziur w dachu szałasu. Jutro, na szczęście, będziemy już w bliskości Belhaven, a na podgrodziu zawsze można przenocować w jakiejś szopie albo stodole.
— Nie wjedziemy do miasta?
— O wjechaniu i mowy nie ma. Obcy na koniach rzucają się w oczy, a Słowik ma w mieście kupę informatorów.
— Rozważaliśmy plan, by świadomie wystawić się na przynętę…
— Nie — przerwała. - To kiepski plan. To, że jesteśmy razem, wzbudzi podejrzenia. Słowik to przebiegły drań, a wieść o moim pojmaniu na pewno już się rozeszła. Jeśli zaś coś zaniepokoi Słowika, to i do półelfa dojdzie.
— Co więc proponujesz?
— Objedziemy miasto łukiem od wschodu, od wylotu doliny Sansretour. Tam są kopalnie rudy. W jednej z tych kopalni mam znajomka. Odwiedzimy go. Kto wie, jeśli będziemy mieli szczęście, to może opłaci się nam ta wizyta?
— Możesz mówić jaśniej?
— Powiem jutro. W kopalni. Żeby nie zapeszyć.
Cahir dorzucił do ogniska brzozowych gałęzi. Padało cały dzień, innym drewnem nie dałoby się palić. Ale brzezina, choć mokra, troszkę tylko poskwierczała i zaraz buchnęła wysokim sinawym płomieniem.
— Skąd pochodzisz, Angouleme?
— Z Cintry, wiedźminie. To taki kraj nad morzem, przy ujściu Jarugi…
— Wiem, gdzie leży Cintra.
— To czemu pytasz, jeśli tyle wiesz? Tak cię bardzo zajmuję?
— Powiedzmy, że trochę.
Milczeli. Ogień potrzaskiwał.
— Moja matka — przemówiła wreszcie Angouleme, patrząc w płomienie — była w Cintrze szlachcianką i to bodaj wysokiego rodu. W herbie miał ten ród kota morskiego, pokazałabym ci, bo miałam medalionik z tym ich zafajdanym kotem, od matki, alem go przegrała w kości… Ale ten ród, srał ich morski pies, wyparł się mnie, bo moja matka puściła się podobno z jakimś chamem, bodajże stajennym, i ja byłam bastard, srom, hańba i plama na honorze. Oddali mnie na wychowanie dalekim powinowatym, ci wprawdzie w herbie nie mieli ani kota, ani psa, ani innej kurwy, ale nie byli dla mnie źli. Do szkół posłali, w sumie mało bili… Choć dosyć często mi przypominali, kim jestem, jakim to bękartem w pokrzywach spłodzonym. Matka odwiedziła mnie może ze trzy lub cztery razy, gdy byłam mała. Potem przestała mnie odwiedzać. Mnie zresztą gówno zależało…
— Jakim sposobem trafiłaś między przestępców?
— Pytasz jak sędzia śledczy! — parsknęła, wykrzywiając się groteskowo. - Między przestępców, phuuu! Z drogi cnoty, pheee!
Poburczała, pogrzebała za pazuchą, wyciągnęła coś, czego Wiedźmin nie widział dokładnie.
— Jednooki Fulko — powiedziała niewyraźnie, zawzięcie wcierając sobie coś w dziąsła i wciągając do nosa — to jednak przyzwoity gość. Co zabrał, to zabrał, ale proch zostawił. Weźmiesz szczyptę, wiedźminie?
— Nie. Wołałbym, żebyś i ty nie brała.
— Dlaczego?
— Bo nie.
— Cahir?
— Nie używam fisstechu.
— Ale mi się świętoszkowie trafili — pokręciła głową. - Zaraz mi pewnie zaczniecie morały prawić, że niby od prochów oślepnę, ogłuchnę i wyłysieję? Że urodzę upośledzone dziecko?
— Zostaw to, Angouleme. I dokończ opowiadania.
Dziewczyna kichnęła potężnie.
— Dobra, jak chcesz. Na czym to ja… Aha. Wybuchła wojna, wiesz, z Nilfgaardem, krewni stracili cały majątek, musieli porzucić dom. Mieli troje własnych dzieci, a ja stałam się dla nich ciężarem, więc oddali mnie do przytułku. Prowadzonego przez kapłanów przy jakiejś świątyni. Wesołe to było miejsce, jak się okazało. Zamtuz zwyczajny, bordel, nic dodać, nic ująć, dla takich, co lubią kwaśny owoc z białą pestką, kapujesz? Młode dziewuszki. I młodych chłopców też. Ja, gdy tam trafiłam, byłam już zbyt wyrośnięta, dorosła, nie było na mnie amatorów…
Całkiem niespodziewanie oblała się rumieńcem, widocznym nawet w świetle ogniska.
— Prawie nie było — dodała przez zęby.
— Ile miałaś wtedy lat?
— Piętnaście. Poznałam tam jedną dziewczynę i pięciu chłopaków, w moim wieku i trochę starszych. I dogadaliśmy się raz-dwa. Znaliśmy, było nie było, legendy i opowieści. O Szalonym Dei, o Czarnobrodym, o braciach Cassini… Zachciało się nam na szlak, na swobodę, na grasantkę! Co to, rzekliśmy sobie, tylko za to, że nas tutaj dwa razy w dzień karmią, to mamy jakimś wstręciuchom na zawołanie dupy dawać…
— Powściągnij słownictwo, Angouleme. Wiesz, co za dużo, to niezdrowo.
Dziewczyna charknęła przeciągle, splunęła w ognisko.
— Aleś świętoszek! Dobra, do rzeczy przejdę, bo mi się gadać nie chce. W przytułkowej kuchni znalazły się noże, wystarczyło je dobrze na kamieniu wyostrzyć i na pasku wywecować. Z toczonych nóg od dębowego krzesła wyszły piękne pały. Potrzebne były tylko konie i pieniądze, więc zaczekaliśmy na przyjazd dwóch zbereźników, stałych bywalców, staruchów, tfu, chyba czterdziestoletnich. Przyjechali, siedli, winko popijali, czekali, aż im kapłani zwykłym obyczajem przywiążą wybraną małolatę do takiego specjalnego sprytnego mebla… Ale nie podudkali sobie tego dnia!
— Angouleme.
— Dobra, dobra. Krótko: zarżnęliśmy i zatłukliśmy obu zbereźnych dziadów, trzech kapłanów i pazia, jedynego, który nie uciekł i koni bronił. Świątynnego szafarza, co nie chciał klucza od szkatuły wydać, ogniem przypiekaliśmy tak długo, aż wydał, ale darowaliśmy życiem, bo miły był staruszek, zawsze życzliwy i dobry. I poszliśmy na zbój, na gościńce. Różne były naszych losów koleje, raz na wozie, raz pod, raz my biliśmy, raz nas bili. Raz było syto, a raz głodno. Ha, głodno częściej. Z tego, co pełza, zjadłam w życiu wszystko, co się dało, kurwa, złowić. A z tego, co fruwa, raz zjadłam nawet latawiec, bo był sklejony klejem z mąki.
Zamilkła, gwałtownie poczochrała swe jaśniutkie jak słoma włosy.
— Ach, co było, to było. Tyle ci powiem: z tych, co ze mną z przytułku uciekli, nie żyje już nikt. Dwóch ostatnich, Owena i Abla, utrupiły parę dni temu knechty pana Fulka. Abel poddał się, jak i ja, ale i tak go zarąbali, choć miecz rzucił. Mnie oszczędzili. Nie myśl, że z dobroci serca. Już mnie na płaszczu na krzyż rozkładali, ale przyleciał oficer i na uciechę nie zezwolił. No, a od szafotu tyś mnie ocalił…
Zamilkła na chwilę.
— Wiedźminie?
— Słucham.
— Ja wiem, jak wdzięczność okazać. Jeśli tylko zechcesz…
— Słucham?
— Zobaczę, co tam u koni — powiedział szybko Cahir i wstał, owijając się płaszczem. - Przejdę się trochę… po okolicy…
Dziewczyna kichnęła, pociągnęła nosem, chrząknęła.
— Ani słowa, Angouleme — uprzedził ją, naprawdę zły, naprawdę zawstydzony, naprawdę zmieszany, — Ani słowa!
Chrząknęła znowu.
— Naprawdę nie masz na mnie ochoty? Ani troszeczkę?
— Od Milvy już dostałaś rzemieniem, smarkulo. Jeśli natychmiast nie zamilkniesz, ode mnie dostaniesz dokładkę.
— Już nic nie mówię.
— Grzeczna dziewczynka.
W zboczu porośniętym koślawymi i powykręcanymi sosenkami ziały jamy i dziury, ostemplowane i oszalowane deskami, połączone kładkami, drabinami i rusztowaniami. Z dziur wystawały wsparte na krzyżujących się słupach pomosty. Po niektórych pomostach uwijali się ludzie pchający wózki i taczki. Zawartość wózków i taczek — którą była, na pierwszy rzut oka, brudna kamienista ziemia — zwalano z pomostów do wielkiego czworokątnego koryta, czy raczej kompleksu coraz to mniejszych, poprzegradzanych deskami koryt. Przez koryta stale i szumnie lała się woda doprowadzona od strony lesistego pagóra za pomocą wspartych na niskich krzyżakach drewnianych rynien. I podobnie wyprowadzana, w dół, na urwisko.
Angouleme zsiadła z konia, dała znak, by Geralt i Cahir zsiedli również. Zostawiwszy wierzchowce przy płocie, poszli w kierunku zabudowań, brnąc w błocie obok nieszczelnych rynien i rur.
— Wypłuczka żelaznej rudy — powiedziała Angouleme, pokazując na urządzenie. - Stamtąd, o, z szybów rudokopu, wywozi się urobek, wygruża do koryt i płucze wodą braną ze strumienia. Ruda osiada na rząpnicach, stamtąd się ją wybiera. Dookoła Belhaven jest mnóstwo kopalni i takich płuczek. A rudę wozi się w doliny, do Mag Turga, tam są dymarki i huty, bo tam jest więcej lasów, a do wytopu trzeba drewna…
— Dziękuję za lekcję — uciął kwaśno Geralt. - Widziałem już w życiu kilka kopalni rud i wiem, czego trzeba do wytopu. Kiedy wreszcie nam zdradzisz, w jakim celu tu przyjechaliśmy?
— W celu pogawędzenia z jednym moim znajomkiem. Tutejszym sztygarem. Chodźcie za mną. Ha, już go widzę! O, tam, pod stolarnią. Chodźmy.
— To ten krasnolud?
— Tak. Nazywa się Golan Drozdeck. Jest, jak mówiłam…
— Tutejszym sztygarem. Mówiłaś. Nie mówiłaś natomiast, o czym chcesz z nim gawędzić.
— Obejrzyjcie sobie wasze buty.
Geralt i Cahir posłusznie przyjrzeli się obuwiu, utytłanemu w szlamie o dziwnej czerwonawej barwie.
— Półelf, którego szukamy — uprzedziła pytania Angouleme — miał podczas rozmowy ze Słowikiem takie samiutkie czerwoniutkie błotko na kamaszach. Kapujecie?