Выбрать главу

Zeszli do jaru, do koryta strumienia. Cahir ostatnie kilkanaście stóp śliskiej stromizny pokonał dość bezładnym zjazdem. Dopełzł do potoku, pił, obficie zlewał lodowatą wodą opatrunek na głowie. Wiedźmin nie ponaglał go, sam oddychał głęboko, zbierając siły.

Szedł w górę strumienia, podtrzymując Cahira i jednocześnie ciągnąc konia, brodząc w wodzie, potykając się na otoczakach i zwalonych pniach. Cahir po jakimś czasie odmówił współpracy — nie przestawiał już posłusznie nóg, przestał nimi w ogóle poruszać, Wiedźmin zwyczajnie go wlókł. Tak dalej iść się nie dało, tym bardziej, że koryto strumienia zatarasowały progi i wodospady. Geralt stęknął, wziął rannego na plecy. Ciągnięty koń też życia nie ułatwiał. Gdy więc wreszcie wydostali się z jaru, Wiedźmin po prostu zwalił się na mokre poszycie i leżał, dysząc, kompletnie wycieńczony, obok jęczącego Cahira. Leżał długo. Kolano znowu zaczęło pulsować wściekłym bólem.

Nareszcie Cahir dał znowu znaki życia, a wkrótce potem — o dziwo — wstał, klnąc i trzymając się za głowę. Poszli. Cahir początkowo szedł dzielnie. Potem zwolnił. Potem padł.

Geralt wziął go na plecy i taszczył, stękając, osuwając się na kamieniach. Kolano rwał ból, w oczach latały mu czarne i ogniste pszczoły.

— Jeszcze miesiąc temu… — zajęczał z jego pleców Cahir. - Kto by wówczas pomyślał, że będziesz mnie taszczył na grzbiecie…

— Milcz, Nilfgaardczyku… Gdy gadasz, robisz się cięższy…

Gdy wreszcie dotarli do skał i skalnych ścian, było już prawie ciemno. Wiedźmin ani nie szukał jaskini, ani jej nie znalazł — padł bez sił przy pierwszej napotkanej dziurze.

*****

Na spągu jaskini walały się ludzkie czaszki, żebra, miednice i inne kości. Ale — co ważniejsze — były tu i suche gałęzie.

Cahir gorączkował, dygotał, trząsł się w dreszczach. Przyszywanie płata skóry do czaszki za pomocą dratwy i krzywej igły zniósł mężnie i przytomnie. Kryzys przyszedł później, w nocy. Geralt rozpalił w jaskini ognisko, lekceważąc względy bezpieczeństwa. Na zewnątrz mżył zresztą deszcz i wył wicher, mało było prawdopodobne, by ktoś krążył po okolicy i wypatrywał odblasku ognia. A Cahir musiał się ogrzać.

Gorączkował całą noc. Dygotał, jęczał, bredził. Geralt nie zaznał snu — podsycał ogień. A kolano bolało jak cholera.

Chłopisko młode i silne, Cahir rankiem doszedł do siebie. Był blady i spocony, czuło się bijącą od niego gorączkę. Artykulację komplikowały nieco dzwoniące zęby. Ale dało się zrozumieć, co mówił. A mówił przytomnie. Narzekał na ból głowy — objaw raczej normalny u kogoś, komu siekiera zdarła z czaszki skórę wraz z włosami.

Geralt dzielił czas pomiędzy niespokojne drzemki a łapanie ściekającej ze skał deszczówki w zmajstrowane z brzozowej kory kubeczki. I jego, i Cahira dręczyło pragnienie.

*****

— Geralt?

— Słucham?

Cahir poprawił drwa w ognisku za pomocą znalezionej kości udowej.

— W kopalni, gdyśmy się bili… Przestraszyłem się, wiesz?

— Wiem.

— Przez chwilę wyglądało, że wpadłeś w morderczy szał. Że nic już się dla ciebie nie liczy… Oprócz mordowania…

— Wiem.

— Bałem się — dokończył spokojnie — że w amoku zasieczesz tego Schirru. A z zabitego nie wyciągnęlibyśmy przecież informacji.

Geralt chrząknął. Młody Nilfgaardczyk coraz bardziej mu się podobał. Był nie tylko mężny, ale i inteligentny.

— Słusznie zrobiłeś, odsyłając Angouleme — ciągnął Cahir, lekko tylko dzwoniąc zębami. - To nie dla dziewcząt… Nawet takich jak ona. My to sami załatwimy, we dwu. Pójdziemy za pościgiem. Ale nie po to, by mordować w berserkerskim szale. To, co wtedy mówiłeś o zemście… Geralt, nawet w zemście musi być jakaś metoda. Dopadniemy tego półelfa… Zmusimy go, by powiedział, gdzie jest Ciri…

— Ciri nie żyje.

— Nieprawda. Nie wierzę w jej śmierć… I ty też nie wierzysz. Przyznaj.

— Nie chcę wierzyć.

Na zewnątrz świszczał wicher, szumiał deszcz. W jaskini było przytulnie.

— Geralt?

— Słucham.

— Ciri żyje. Miałem znowu sny… Owszem, coś wydarzyło się w Ekwinokcjum, coś fatalnego… Tak, bez wątpienia, ja też to czułem i widziałem… Ale ona żyje… Żyje z pewnością. Spieszmy się… Ale nie do zemsty i mordu. Do niej.

— Tak. Tak, Cahir. Masz rację.

— A ty? Ty nie miewasz już snów?

— Miewam — powiedział z goryczą. - Ale od przekroczenia Jarugi bardzo rzadko. I w ogóle ich nie pamiętam po przebudzeniu. Coś się we mnie skończyło, Cahir. Coś się wypaliło. Coś się we mnie urwało…

— To nic, Geralt. Ja będę śnił za nas obu.

*****

O świcie wyruszyli. Deszcz przestał padać, wydawało się nawet, że słońce próbuje znaleźć jakąś dziurę w zasnuwającej niebo szarości.

Jechali wolno, obaj na jednym koniu z wojskowym nilfgaardzkim rzędem.

Koń człapał po otoczakach, idąc stępa brzegiem Sansretour, rzeczki wiodącej do Toussaint. Geralt znał drogę. Był tu niegdyś. Bardzo dawno temu, wiele się od tego czasu zmieniło. Ale nie zmieniła się dolina i rzeczka Sansretour, która im dalej, tym bardziej stawała się rzeką Sansretour. Nie zmieniły się Góry Amell i górujący nad nimi obelisk Gorgony, Góry Diabła.

Pewne rzeczy miały to do siebie, że po prostu się nie zmieniały.

*****

- Żołnierz nie kwestionuje rozkazów — mówił Cahir, obmacując opatrunek na głowie. - Nie analizuje ich, nie zastanawia się nad nimi, nie czeka, by mu objaśniano ich sens. To jest pierwsza rzecz, której u nas uczą żołnierza.

Możesz się więc domyślić, że nawet przez sekundę nie zastanawiałem się nad rozkazem, który mi wydano. Pytanie, dlaczego to właśnie ja mam pojmać tę cintryjską królewnę czy księżniczkę, nawet mi przez myśl nie przemknęło. Rozkaz to rozkaz. Zły byłem, owszem, bo chciałem zaznać sławy, bijąc się z rycerstwem, z regularnym wojskiem… Ale praca dla wywiadu też jest u nas traktowana jako zaszczyt. Gdybyż tylko jeszcze chodziło o jakieś trudniejsze zadanie, o jakiegoś ważniejszego jeńca… Ale dziewczyna?

Geralt wrzucił do ogniska kręgosłup pstrąga. Przed wieczorem złowili we wpadającym do Sansretour strumyku dość ryb, by się najeść. Pstrągi były na tarle i łatwo dawało się je złapać.

Słuchał opowieści Cahira, a ciekawość walczyła w nim z uczuciem głębokiej przykrości.

— W sumie to był przypadek — opowiadał Cahir, patrząc w płomienie. - Najczystszy przypadek. Mieliśmy, jak się później dowiedziałem, na cintryjskim dworze szpiega, kamerjunkra. Gdyśmy zdobywali miasto i szykowali się do opasania zamku, szpieg ów wykradł się i dał znać, że będzie się próbowało wywieźć księżniczkę z miasta. Utworzono kilka takich grup jak moja. Przez przypadek to na moją grupę wpadli wiozący Ciri.

— Zaczęła się gonitwa po ulicach, w kwartale, który już się palił. To było istne piekło. Nic, tylko ryk płomieni, ściany ognia. Konie nie chciały iść, a ludzie, co tu dużo gadać, też nie kwapili się ich popędzać. Moi podwładni, miałem ich czterech, zaczęli pomstować, krzyczeć, że postradałem zmysły, że wiodę ich na zgubę… Ledwo udało mi się odzyskać kontrolę…

- Ścigaliśmy ich dalej przez ten ognisty kocioł i doścignęliśmy. Nagle mieliśmy ich tuż przed sobą — pięciu konnych Cintryjczyków. I zaczęła się sieczka, zanim zdążyłem krzyknąć, żeby uważać na dziewczynę. Która zresztą momentalnie wylądowała na ziemi, ten, który ją wiózł na łęku, zginął pierwszy. Jeden z moich podniósł ją i wciągnął na konia, ale daleko nie ujechał, któryś z Cintryjczyków pchnął go w plecy i przebił. Widziałem, jak ostrze przeszło o cal od głowy Ciri, która znowu spadła w błoto. Była półprzytomna ze strachu, widziałem, jak tuli się do zabitego, jak usiłuje pod niego wpełznąć… Jak kocię przy zabitej kotce…

Zamilkł, słyszalnie przełknął ślinę.

— Nawet nie wiedziała, że tuli się do wroga. Do znienawidzonego Nilfgaardczyka. Zostaliśmy sami — podjął po chwili — ja i ona, a dookoła były trupy i ogień. Ciri pełzała w kałuży, a woda i krew zaczynały już mocno parować. Dom się zawalił, mało już widziałem przez iskry i dym. Koń nie chciał tam podejść. Wołałem ją, wzywałem, by przyszła do mnie, zachrypłem, przekrzykując ryk pożaru. Wdziała mnie i słyszała, ale nie reagowała. Koń nie chciał iść, a ja nie mogłem go opanować. Musiałem zsiąść. Za nic nie mogłem jej podnieść jedną ręką, a drugą musiałem trzymać wodze, koń się szarpał tak, że mało mnie nie obalił. Gdy ją podnosiłem, zaczęła krzyczeć. Potem wyprężyła się i zemdlała. Owinąłem ją płaszczem, który zamoczyłem w kałuży, w błocie, gnojówce i krwi. I pojechaliśmy. Prosto przez ogień.

— Sam nie wiem, jakim cudem udało się nam stamtąd wydostać. Ale nagle pojawiła się wyrwa w murze i znaleźliśmy się nad rzeką. Pechowo, w miejscu, które akurat wybrali uciekający Nordlingowie. Zrzuciłem oficerski hełm, bo po hełmie, choć skrzydła się opaliły, rozpoznaliby mnie natychmiast. Resztę ubioru miałem tak osmaloną, że nie mogła mnie zdradzić. Ale gdyby dziewczyna była przytomna, gdyby krzyknęła, roznieśliby mnie na mieczach. Miałem szczęście.

— Jechałem z nimi ze dwa stajania, potem zostałem z tyłu i ukryłem się w krzakach, nad rzeką niosącą trupy.