Выбрать главу

— Wyniosę się stąd bez chwili zwłoki, czcigodna flaminiko — zapewnił Geralt. - Gdy tylko…

Urwał, widząc druidów z zapalonymi luczywami, podchodzących do stosu i pelnej ludzi wiklinowej kukły.

— Nie! — krzyknął, zaciskając pięści. - Stójcie!

— Ta klatka — powiedziała flaminika, jakby go nie słysząc — miała początkowo służyć jako zimowy paśnik dla głodującej zwierzyny, miała stać w lesie napełniona sianem. Ale gdy schwytaliśmy tych łotrów, przypomniałam sobie wredne plotki i kalumnie, które o nas ludzie rozpowiadają. Dobrze, pomyślałam, będziecie mieli waszą Wiklinową Babę. Samiście ją wyssali z palca, jako budzący zgrozę koszmar, to ja wam ten koszmar zafunduję…

— Każ im się wstrzymać — wydyszal Wiedźmin. - Czcigodna flaminiko… Nie podpalajcie… Jeden z tych bandytów ma ważne dla mnie informacje…

Flaminika splotła ręce na piersi. Jej bławatkowe oczy nadal były miękkie i łagodne.

— O, nie — powiedziała sucho. - Nic z tego. Ja nie wierzę w instytucję świadka koronnego. Wymigiwanie się od kary jest niemoralne.

— Stać! - wrzasnął Wiedźmin. - Nie podkładać ognia! Sta…

Flaminika wykonała ręką krótki gest, a Drzewko, wciąż stojące w pobliżu, zatupało korzeniami i położyło wiedźminowi konar na ramieniu. Geralt usiadł i to z rozmachem.

— Podkładać ogień! - rozkazała flaminika. - Przykro mi, wiedźminie, ale tak być musi. My, druidzi, cenimy i czcimy życie pod każdą postacią. Ale darowywanie życiem zbrodniarzy jest zwykłą głupotą. Zbrodniarzy odstrasza wyłącznie groza. Damy im więc przykład grozy. Wielką nadzieję pokładam w tym, że nie będę musiała tego przykładu powtarzać.

Chrust zajął się błyskawicznie, stos buchnął dymem i ożył płomieniami. Dobiegające z Wiklinowej Baby ryki i wrzaski podnosiły włosy na głowie. Oczywiście, nie było to możliwe we wzmaganej trzaskiem ognia kakofonii, ale Geraltowi zdawało się, że rozróżnia rozpaczliwe skrzeki Słowika i wysokie, pełne bólu krzyki półelfa Schirru.

Miał rację, pomyślał. Śmierć nie zawsze jest taka sama.

A potem — po czasie jednak makabrycznie długim — stos i Wiklinowa Baba litościwie eksplodowały piekłem huczącego ognia, ognia, w którym nie mogło przetrwać nic.

— Twój medalion, Geralt — powiedziała stojąca obok niego Angouleme.

— Słucham? — odchrząknął, bo gardło miał ściśnięte. - Co mówiłaś?

— Twój srebrny medalion z wilkiem. Schirru go miał. Teraz już go straciłeś na amen. Stopił się w tym żarze.

— Trudno — powiedział po chwili, patrząc w bławatkowe oczy flaminiki. - Nie jestem już wiedźminem. Przestałem być wiedźminem. Na Thanedd, w Wieży Mewy. W Brokilonie. Na moście nad Jarugą. W jaskini pod Gorgoną. I tutaj, w Lesie Myrkvid. Nie, ja już nie jestem wiedźminem. Będę się więc musiał nauczyć obywać bez wiedźmińskiego medalionu.

Rozdział ósmy

Król bezgranicznie kochał swą małżonkę, królową, a ona całym sercem kochała jego. Coś takiego musiało skończyć się nieszczęściem.

Flourens Delannoy, Bajki i klechdy

Delannoy, Flourens, językoznawca i historyk, 1432 w Vicouaro, w latach 1460–1475 sekretarz i bibliotekarz na dworze cesarskim. Niestrudzony badacz legend i baśni ludowych, autor wielu rozpraw uważanych za pomniki dawnego języka i literatury północnych regionów Imperium. Z dzieł jego najważniejsze są: "Mity i legendy ludów Pófnocy", "Bajki i klechdy", "Niespodzianka, albo mit Starszej Krwi", "Saga o wiedźminie", oraz "Wiedźmin i wiedźminka, czyli nieustające poszukiwanie". Od roku 1476 profesor akademii w Castell Graupian, gdzie zmarł 1510.

Effenberg i Talbot, Encyclopaedia Maxima Mundi, tom IV

Wicher dął od morza, łopotał żaglami, mżawka boleśnie, niby drobniutki grad, cielą w twarz. Woda w Wielkim Kanale była ołowiana, zmarszczona wiatrem, upstrzona wysypką dżdżu.

— Tędy, panie, pozwólcie. Łódź czeka.

Dijkstra westchnął ciężko. Miał już serdecznie dosyć podróży morskiej, uradowało go te kilka chwil, gdy czuł pod nogami twardy i stabilny kamień nabrzeża, szlag go trafiał na myśl o konieczności wkroczenia znowu na chybotliwy pokład. Ale co było robić — Lan Exeter, zimowa stolica Koviru, różniła się w sposób zasadniczy od innych stolic świata. W porcie Lan Exeter przybywający morzem podróżni wysiadali ze statków na kamienne keje tylko po to, by natychmiast przesiąść się na następną jednostkę pływającą — smukłą wielowiosłową łódź z wysoko zadartym dziobem i niewiele niższą rufą. Lan Exeter było zbudowane na wodzie, w szerokim ujściu rzeki Tango. Zamiast ulic miasto miało kanały — a cała komunikacja miejska dokonywała się na łodziach.

Wsiadł do łodzi, przywitawszy się z redańskim ambasadorem oczekującym na niego przy trapie. Odbito od kei, wiosła równo uderzyły o wodę, łódź ruszyła, nabrała szybkości. Redański ambasador milczał.

Ambasador, pomyślał machinalnie Dijkstra. Od ilu lat Redania wysyła do Koviru ambasadorów? Od stu dwudziestu, góra. Już sto dwadzieścia lat Kovir i Poviss są dla Redanii zagranicą. A przecież nie zawsze były.

Krainy położone na północy, nad Zatoką Praksedy, Redania z dawien dawna traktowała jak swe własne lenno. Kovir i Poviss były — jak to się mówiło na dworze tretogorskim — apanażem w oprawie koronnej. Kolejni rządzący tam hrabiowie apanażyści zwani byli Trojdenidami, wywodzili się bowiem — lub twierdzili, że się wywodzą — od wspólnego przodka, Trojdena. Ówże princ Trojden był rodzonym bratem króla Redanii Radowida I, tego nazwanego później Wielkim. Już w młodości był ów Trojden typem obleśnym i wyjątkowo wrednym. Strach brał, gdy się pomyślało, że z latami się rozwinie. Król Radowid — nie będący pod tym względem wyjątkiem — brata nienawidził jak morowej zarazy. Mianował go więc hrabią apanażystą Koviru — by się go pozbyć, odsunąć jak najdalej od siebie. A dalej niż Kovir nie dało się.

Hrabia apanażystą Trojden był formalnie wasalem Redanii, ale wasalem nietypowym — nie ponoszącym żadnych ciężarów ani powinności lennych. Ba, nie musiał składać nawet ceremonialnej przysięgi lenniczej, zażądano od niego wyłącznie tak zwanej obietnicy nieszkodzenia. Jedni mówili, że Radowid zwyczajnie się zlitował — wiedząc, że kovirskiej "oprawy koronnej" nie stać ni na daninę, ni na służebność. Inni zaś utrzymywali, że Radowid po prostu nie chciał na oczy oglądać hrabiego apanażysty — mdliło go na samą myśl, że braciszek może osobiście zjawić się w Tretogorze z pieniędzmi lub z pomocą wojskową. Jak było naprawdę, nikt nie wiedział, ale jak było, tak zostało. Długie lata po śmierci Radowida I w Redanii nadal obowiązywało prawo promulgowane za czasów wielkiego króla. Po pierwsze: hrabstwo Koviru jest wasalem, ale nie musi ani płacić, ani służyć. Po drugie: apanaż kovirski jest dobrem martwej ręki, a sukcesja jest w wyłącznej gestii domu Trojdenidów. Po trzecie: Tretogor nie miesza się do spraw domu Trojdenidów. Po czwarte: członków domu Trojdenidów nie zaprasza się do Tretogoru na uroczystości obchodów świąt państwowych. Po piąte: ani z żadnych innych okazji.

O tym, co na Północy się dzieje, mato kto w sumie wiedział i mało kogo to interesowało. Do Redanii dochodziły — głównie okrężną drogą, przez Kaedwen — wieści o konfliktach hrabstwa kovirskiego z pomniejszymi północnymi władykami. O przymierzach i wojnach — z Hengfors, Malleore, Creyden, Talgarem i innymi kraikami o trudnych do zapamiętania nazwach. Ktoś tam kogoś podbijał i wchłaniał, ktoś z kimś łączył się w dynastycznym związku, ktoś kogoś pogromił i zhołdował — w sumie nie bardzo było wiadomo, kto, kogo i dlaczego.

Wieści o wojnach i walkach zwabiły jednak na Północ całe mrowie zabijaków, awanturników, łowców przygód i innych niespokojnych duchów szukających łupu i możliwości wyżycia się. Ciągnęli tacy ze wszystkich stron świata, nawet z krajów tak odległych, jak Cintra czy Rivia. Przede wszystkim jednak byli to obywatele Redanii i Kaedwen. Zwłaszcza z Kaedwen szły do Koviru całe komuniki jazdy — plotka rozgłosiła nawet, że na czele jednego pojechała osławiona Aideen, buntownicza nieślubna córka kaedweńskiego monarchy. W Redanii mówiło się nawet, że na dworze w Ard Carraigh rodzą się zamysły aneksji pomocnego hrabstwa i oderwania go od redańskiej korony. Ktoś tam zaczął nawet wrzeszczeć o potrzebie zbrojnej interwencji.

Tretogor jednak demonstracyjnie oznajmił, że Północ go nie interesuje. Jak uznali królewscy juryści, obowiązuje zasada wzajemności — apanaż kovirski nie ponosi żadnych powinności wobec korony, tedy korona nie udziela pomocy Kovirowi. Tym bardziej, że Kovir o żadną pomoc nigdy nie prosił.

Tymczasem z toczonych na północy wojen Kovir i Poviss podniosły się silniejsze i potężniejsze. Mało kto wówczas o tym wiedział. Wyraźniejszym sygnałem rosnącej potęgi Północy był coraz aktywniejszy eksport. O Kovirze przez dziesiątki lat mawiano, że jedynym bogactwem tej krainy jest piach i morska woda. Dowcip przypomniano sobie, gdy produkcja kovirskich hut i salin praktycznie zmonopolizowała światowy rynek szkła i soli.