Выбрать главу

Puszczyk podsunął sobie krzesło, usiadł na nim okrakiem, opierając splecione dłonie i podbródek na oparciu. Patrzył na jeńca z góry. I milczał.

— Każ mnie uwolnić, Skellen — powtórzył Rience. - A potem wyproś stąd podwładnych. To, co mam do powiedzenia, przeznaczone jest wyłącznie dla twoich uszu.

— Panie Brigden — spytał Puszczyk, nie odwracając głowy. - Jaki kolor mają żelazka?

— Jeszcze chwila, panie koroner.

— Pani Selborne?

— Kłopotliwie się go teraz czyta — wzruszyła ramionami Kenna. - Zbytnio się boi, strach głuszy wszystkie inne myśli. A jest tych myśli, że hej, W tym kilka takich, które próbuje ukryć. Za magicznymi parawanami. Ale to dla mnie nic trudnego, mogę…

— Nie będzie to potrzebne. Spróbujemy klasycznie, czerwonym żelazem.

— Do diabła! — zawył szpieg. - Skellen! Ty chyba nie zamierzasz…

Puszczyk pochylił się, twarz zmieniła mu się lekko.

— Po pierwsze: panie Skellen — wycedził. - Po drugie: tak, jak najbardziej, zamierzam kazać przypiec ci podeszwy, Rience. Uczynię to z niewymowną satysfakcją. Potraktuję to bowiem jako wyraz sprawiedliwości dziejowej. Założę się, że nie rozumiesz.

Rience milczał, więc Skellen kontynuował.

— Widzisz, Rience, ja radziłem Vattierowi de Rideaux, by przypalił ci pięty już wówczas, siedem lat temu, gdy łasiłeś się do cesarskiego wywiadu jak pies, skamląc o łaskę i przywilej bycia zdrajcą i podwójnym agentem. Ponowiłem radę cztery lata temu, gdyś bez mydła właził w rzyć Emhyrowi, pośrednicząc w kontaktach z Vilgefortzem. Gdyś przy okazji polowania na Cintryjkę awansował ze zwykłego małego sprzedawczyka na pierwszego nieledwie rezydenta. Szedłem o zakład z Vattierem, że przypieczony powiesz, komu służysz… Nie, źle mówię. Że wymienisz wszystkich, którym służysz. I wszystkich, których zdradzasz. A wtedy, mówiłem, zobaczysz, zadziwisz się, Vattier, w ilu punktach zgadzają się obie listy. Ale cóż, Vattier de Rideaux mnie nie posłuchał. I teraz żałuje niechybnie. Ale nic straconego. Ja przypiekę cię tylko trochę, a gdy już będę wiedział, co chcę wiedzieć, odstawię cię do dyspozycji Vattiera. A on skórę z ciebie złupi, po trochu, małymi fragmentami.

Puszczyk wyjął z kieszeni chustkę i flakonik perfum. Obficie pokropił chustkę i przyłożył ją do nosa. Perfumy przyjemnie pachniały piżmem, a jednak Kennie zebrało się na wymioty.

- Żelazo, panie Brigden.

- Śledzę was na polecenie Vilgefortza! — zaryczał Rience. - Chodzi o dziewczynę! Śledząc wasz oddział, miałem nadzieję uprzedzić was, dotrzeć przed wami do tego łowcy nagród! Miałem spróbować wytargować od niego dziewkę! Od niego, nie od was! Bo wy chcecie ją zabić, a Vilgefortzowi potrzebna żywa! Co jeszcze chcecie wiedzieć? Powiem! Wszystko powiem!

— Hola, hola! — zawołał Puszczyk. - Wolnego! Toż głowa może rozboleć od tego hałasu i natłoku informacji: Wyobrażacie sobie, panowie, co będzie, gdy się go przypiecze? Zakrzyczy nas ze szczętem!

Kriel i Silifant zarechotali glośno. Kenna i Neratin Ceka nie dołączyli się do wesołości. Nie dołączył do niej także Bert Brigden, który właśnie wyjął z żaru pręt i przyjrzał mu się krytycznie. Żelazo było rozpalone tak, że wydawało się transparentne, jakby to nie było żelazo, a wypełniona płynnym ogniem szklana rurka.

Rience zobaczył to i zakrakał.

— Ja wiem, jak znaleźć łowcę i dziewczynę! - wrzasnął. - Wiem to! Powiem wam!

— No pewnie.

Kenna, wciąż próbująca czytać w jego myślach, aż skrzywiła się, odbierając falę rozpaczliwej, bezsilnej wściekłości. W mózgu Rience'a znowu coś pękło, jakaś kolejna przegródka. Ze strachu powie coś, pomyślała Kenna, co zamierzał trzymać do końca, jako kartę atutową, asa, którym mógł przebić inne asy w ostatnim, decydującym rozdaniu o najwyższą stawkę, teraz, ze zwykłego obrzydliwego strachu przed bólem, wyrzuci tego asa na blotkę.

Nagle coś pyknęło jej w głowie, poczuła w skroniach gorąco, potem nagle zimno.

I już wiedziała, znała ukrytą myśl Rience'a.

Bogowie, pomyślała. Ależ wplątałam się w kabałę…

— Powiem! — zawył czarodziej, czerwieniejąc i wpijając wybałuszone oczy w twarz koronera. - Powiem ci coś naprawdę ważnego, Skellen! Vattier de Rideaux…

Kenna nagle usłyszała inną, obcą myśl. Zobaczyła, jak Neratin Ceka z ręką na sztylecie przysuwa się do drzwi.

Załomotały buty, do świetlicy wpadł Boreas Mun.

— Panie koroner! Prędko, panie koroner przyjechali… Nie uwierzycie, kto!

Skellen gestem powstrzymał Brigdena schylającego się z żelazem ku piętom szpiega.

— Powinieneś grywać na loterii, Rience — powiedział, patrząc w okno. - W życiu nie spotkałem nikogo, kto miałby równy fart.

Przez okno widać było zbiegowisko, a w środku zbiegowiska parę na koniach. Kenna od razu wiedziała, kto to.

Wiedziała, kim jest chudy olbrzym o bladych rybich oczach jadący na rosłym gniadoszu.

I kim jest popielatowłosa dziewczyna na pięknej karej klaczy. Ze związanymi rękoma i obrożą na szyi. Z siniakiem na napuchłym policzku.

*****

Vysogota wrócił do chałupy w paskudnym humorze, przygnębiony, milczący, zły nawet. Sprawiła to rozmowa z wieśniakiem, który przypłynął czółnem po odbiór skór. Może ostatni raz przed wiosną, powiedział wieśniak. Pogoda psuje się z dnia na dzień, słota i wicher taki, że strach na wodę wypływać. Rankami na kałużach lód, tylko patrzeć śnieżyc, a po nich mrozów, tylko patrzeć, jak stanie rzeka i zalewy, wtedy chowaj czółno do szopy, sanie wyciągaj. Ale na Pereplut przecie nawet saniami nie lza, oparzelisko tu na oparzelisku…

Chłop miał rację. Pod wieczór zachmurzyło się, z granatowego nieba posypały się białe płatki. Porywisty wschodni wicher położył suche trzciny, białymi grzywaczami zahulał po powierzchni rozlewiska. Zrobiło się przenikliwie, dotkliwie zimno.

Pojutrze, pomyślał Vysogota, jest święto Saoyine. Według elfiego kalendarza za trzy dni będzie już nowy rok. Według kalendarza ludzi, na nowy rok trzeba poczekać jeszcze dwa miesiące.

Kelpie, kara klacz Ciri, tupała i parskała w obórce.

Gdy wszedł do chałupy, zastał Ciri buszującą w kufrach. Pozwolił jej na to, nawet zachęcił. Po pierwsze, było to całkiem nowe zajęcie — po jazdach na Kelpie i wertowaniu ksiąg. Po drugie, w skrzyniach było sporo rzeczy jego córek, a dziewczynie potrzebna była cieplejsza odzież. Kilka zmian odzieży, bo w zimnie i wilgoci mijały długie dni, nim wyprane szmatki wreszcie wyschły.

Ciri wybierała, przymierzała, odrzucała, odkładała. Vysogota siadł za stołem. Zjadł dwa gotowane kartofle i kurze skrzydełko. Milczał.

- Ładna robota — pokazała mu przedmioty, których nie widział od lat i nawet zapomniał, że je ma. - fet należaly do twojej córki? Lubiła jeździć?

— Uwielbiała. Doczekać się nie mogła zimy.

— Mogę wziąć?

— Bierz, co chcesz — wzruszył ramionami. - Ja z tego nie mam żadnego pożytku. Jeśli tobie przydadzą się i jeśli buty pasują… Ale czy ty się pakujesz, Ciri? Szykujesz się do odjazdu?

Utkwiła wzrok w kupce odzieży.

— Tak, Vysogoto — powiedziała po chwili milczenia. - Tak postanowiłam. Bo widzisz… Nie ma czasu do stracenia.

— Twoje sny.

— Tak — przyznała po chwili. - Widziałam w snach bardzo nieładne rzeczy. Nie jestem pewna, czy już miały miejsce, czy to dopiero przyszłość. Nie mam pojęcia, czy zdołam zapobiec… Ale muszę jechać. Widzisz, ja swego czasu miałam żal do moich bliskich, że nie przyszli mi z pomocą. Że zostawili na łasce losu… A teraz myślę, że to chyba oni potrzebują mojej pomocy. Muszę jechać.

— Idzie zima.

— Właśnie dlatego muszę jechać. Jeśli zostanę, utknę tu aż do wiosny… Aż do wiosny będę się gryzła w bezczynności i niepewności, gnębiona koszmarami. Muszę jechać, jechać zaraz, spróbować znaleźć tę Wieżę Jaskółki. Ten teleport. Sam wyliczyłeś, że do jeziora jest piętnaście dni drogi. Byłabym na miejscu przed listopadową pełnią…

— Nie możesz teraz opuścić kryjówki — wyrzekł z trudem. - Teraz nie. Schwytają cię. Ciri… Twoi prześladowcy… są bardzo blisko. Nie możesz teraz…

Rzuciła na podłogę bluzkę, wstała, jak pchnięta sprężyną.

— Dowiedziałeś się czegoś — ostro stwierdziła fakt. - Od wieśniaka, który wziął skórki. Mów.

— Ciri…

— Mów, proszę!

Powiedział. Później tego żałował.

*****

— Diabeł ich chyba zesłał, dobry panie pustelniku — wymruczał chłop, przerywając na chwilę liczenie skórek. - Diabeł chyba. Od samego Zrównania po lasach ganiali, jakiejś dziewki szukali. Straszyli, krzykali, grozili, ale zaraz dalej jechali, nie zdążyli się nigdy zanadto naprzykrzyć. Ale tera inszą inszość wydumali: ostawili po niektórych wsiach i osadach jakieś, jak to… Puste runki czy jakoś tak. Nijakie to nie są runki, dobry panie, ani puste ani pełne, jeno zwyczajnie trzech albo czterech łotrów szubrawych, utrapienie jedno. Pono będą całą zimę tak czatować, czy dziewka, którą ścigają, nie wychyli się skądsiś z ukrycia i do wsi nie zajrzy. Wtenczas ma ją ten pusty runek chytnąć.

— U was też są?

Chłop spochmurniał, zazgrzytał zębami.

— U nas nie. Mielim szczęście. Ale w Dun Dare, pół dnia od nas, siedzi czterech. W karczmie na wysiółku kwaterują. Łotry, dobry panie pustelniku, łotry zatracone, paskudniki. Do dziewek się brali, a jak się im chłopy postawiły, to ubili, panie dobry, bez litości. Na śmierć…