Выбрать главу

— Zabili ludzi?

— Dwóch. Sołtysa i jeszcze jednego. I jest to kara na takich, panie dobry, hultajów? Jest prawo? Nie masz kary ni prawa! Jeden stelmach, co do nas z Dun Dare z żoną i córką uszedł, rzekał, pry, byli drzewiej na świecie wiedźmini… Oni porządek z wszelakim łotrostwem czynili. Wezwać by do Dun Dare wiedźmina, co by tych szelmów wytępił…

— Wiedźmini zabijali potwory, nie ludzi.

— To łotry, dobry panie pustelniku, nie żadne ludzie, jeno łotry z piekła wylazło. Wiedźmina na nich trza, rychtyk wiedźmina… No, ale mnie w drogę czas, dobry panie pustelniku… Uch, idzie zimno! Skoro czółno chowaj, a sanie wyciągaj… A na łotrów z Dun Dare, panie dobry, wiedźmina trza…

*****

— O, racja — powtórzyła przez zaciśnięte zęby Ciri. - O, święta racja. Trzeba wiedźmina… Albo wiedźminki. Czterech, tak? W Dun Dare, tak? A gdzie jest to całe Dun Dare? W górze rzeki? Dojechałabym przez kępy?

— Na bogów, Ciri — przeraził się Vysogota. - Ty chyba nie myślisz poważnie…

— Nie zaklinaj się na bogów, jeśli w nich nie wierzysz. A wiem, że nie wierzysz.

— Zostawmy w pokoju mój światopogląd! Ciri, co za diabelskie pomysły lęgną ci się w głowie! Jak w ogóle możesz…

— Teraz ty zostaw w pokoju mój światopogląd, Vysogoto. Ja wiem, co do mnie należy! Jestem wiedźminką!

— Jesteś osobą młodą i niezrównoważoną! - wybuchnął. - Jesteś dzieckiem po traumatycznych przejściach, dzieckiem skrzywdzonym, neurotycznym i bliskim załamania nerwowego. I nade wszystko jesteś chora z pragnienia zemsty! Zaślepiona żądzą odwetu! Czy ty tego nie rozumiesz?

— Rozumiem lepiej niż ty! — wrzasnęła. - Bo ty pojęcia nie masz, co to znaczy być skrzywdzonym! Pojęcia nie masz o zemście, bo nikt nigdy nie wyrządził ci prawdziwego zła!

Wybiegła z chaty, trzaskając drzwiami, przez które na moment wdarł się do sionki i izby przenikliwie zimny wicher. Po krótkiej chwili usłyszał rżenie i łomot kopyt.

Wzburzony, trzasnął talerzem o stół. Niech jedzie, pomyślał gniewnie, niech wytrzęsie z siebie złość. Bać się o nią nie bał, jeździła wśród bagien często, w dzień i w nocy, znała ścieżki, groble, kępy i grądy. Gdyby zaś i nawet zabłądziła, wystarczyło puścić wodze luzem — kara Kelpie znała drogę do domu, do koziej obórki.

Po jakimś czasie, gdy już mocno się ściemniło, wyszedł, zawiesił latarnię na słupie. Stanął przy żywopłocie, nadstawił uszu na stuk kopyt, na pluśnięcia wody. Wicher i szum trzcin tłumiły jednak wszelkie odgłosy, latarnia na słupie kolebała się jak wściekła, wreszcie zgasła.

I wtedy usłyszał. Z oddali. Nie, nie od strony, w którą pojechała Ciri. Od strony przeciwnej. Od bagien.

Dziki, nieludzki, przeciągły, zawodzący krzyk. Skowyt.

Chwila ciszy.

I znowu. Bearm'shie.

Elfi upiór. Zwiastunka śmierci.

Vysogota zadygotał, z zimna i ze strachu. Wrócił szybko pod chałupę, mamrocząc i nucąc pod nosem, by nie usłyszeć, by nie słyszeć, bo tego nie wolno było słyszeć.

Zanim zdążył ponownie zapalić latarnię, z ciemności wyłoniła się Kelpie.

— Wejdź do chaty — powiedziała Ciri, łagodnie i miękko. - I nie wychodź. Paskudna noc.

*****

Przy wieczerzy posprzeczali się znowu.

— Zdajesz się dużo wiedzieć o problemach dobra i zła!

— Bo wiem! I to nie z uniwersyteckich ksiąg!

— Nie, oczywiście. Ty wszystko wiesz z własnego doświadczenia. Z praktyki. Zdobyłaś wszak mnóstwo doświadczeń w twym długim, szesnastoletnim życiu.

— Dość ich zdobyłam. Wystarczająco dużo!

— Gratuluję. Koleżanko uczona.

— Ty sobie drwisz — zacisnęła zęby — nawet przedstawienia nie mając, ile niedobrego narobiliście światu wy, zdziadziali uczeni, teoretycy z waszymi księgami, ze stuletnim doświadczeniem czytania traktatów moralnych, tak sumiennie, że nie mieliście czasu nawet z okna zobaczyć, jak naprawdę świat wygląda. Wy, filozofowie, sztucznie podtrzymujący sztuczne filozofie, by brać pensje na uniwersytetach. A że pies z kulawą nogą nie zapłaciłby wam za brzydką prawdę o świecie, wymyśliliście etykę i moralność, nauki ładne i optymistyczne. Tyle, że zełgane i szachrajskie!

— Nic bardziej szachrajskiego nad nie przemyślany osąd, smarkulo! Nad pospieszne i nierozważne wyrokowanie!

— Nie znaleźliście remedium na zło! A ja, smarkata wiedźminką, znalazłam! Niezawodne remedium!

Nie odpowiedział, ale twarz musiała go zdradzić, bo Ciri gwałtownie zerwała się zza stołu.

— Uważasz, że wygaduję głupstwa? Że mówię na wiatr?

— Uważam — odrzekł spokojnie — że mówisz w rozdrażnieniu. Uważam, że planujesz zemstę w rozdrażnieniu. I gorąco cię namawiam, byś się uspokoiła.

— Ja jestem spokojna. A zemsta? Odpowiedz mi: dlaczego nie? Dlaczego mam rezygnować z zemsty? W imię czego? Wyższych racji? A cóż wyższego nad porządek rzeczy, w którym złe uczynki są karane? Dla ciebie, filozofie i etyku, zemsta to czyn nieladny, naganny, nieetyczny, wreszcie bezprawny. A ja pytam: gdzie kara za zło? Kto ma ją stwierdzić, orzec i wymierzyć? Kto? Bogowie, w których nie wierzysz? Wielki demiurg-stwórca, którym postanowiłeś bogów zastąpić? A może prawo? Może nilfgaardzka sprawiedliwość, cesarskie sądy, prefekci? Ty naiwny starcze!

— A więc oko za oko, ząb za ząb? Krew za krew? A za tę krew, następna krew? Morze krwi? Chcesz świat we krwi utopić? Naiwna, skrzywdzona dziewczyno? Tak chcesz walczyć ze złem, wiedźminko?

— Tak. Właśnie tak! Bo ja wiem, czego Zło się lęka. Nie etyki twojej, Vysogoto, nie kazań, nie moralnych traktatów o poczciwym życiu. Zło bólu się lęka, kalectwa, cierpienia, śmierci wreszcie! Zranione Zło wyje z bólu jak pies! Tarza się na podłodze i kwiczy, patrząc, jak krew chlusta z żył i arterii, widząc sterczące z kikutów kości, widząc kiszki wypełzające z brzucha, czując, jak wraz z zimnem nadchodzi śmierć. Wtedy i tylko wtedy Złu włosy dęba stają na łbie i wrzeszczy wtedy Zło: "Litości! Żałuję za grzechy! Dobre już będę i poczciwe, przysięgam! Tylko ratujcie, zatamujcie krew, nie dajcie podle sczeznąć!"

— Tak, pustelniku. W taki sposób zwalcza się Zło! Jeśli Zło chce wyrządzić ci krzywdę, zadać ci ból — uprzedź je, najlepiej wtedy, gdy Zło się nie spodziewa. Jeśli zaś nie zdołałeś Zła uprzedzić, jeśli zostałeś przez Zło skrzywdzony, to odpłać mu! Dopadnij, najlepiej wtedy, gdy już zapomniało, gdy czuje się bezpieczne. Odpłać mu w dwójnasób. W trójnasób. Oko za oko? Nie! Oboje oczu za oko! Ząb za ząb? Nie! Wszystkie zęby za ząb! Odpłać Złu! Spraw, by wyło z bólu, by od tego wycia pękły mu gałki oczne. I wtedy, popatrzywszy na podłogę, możesz śmiało i pewnie powiedzieć: to, co tutaj leży, już nie skrzywdzi nikogo, nikomu nie zagrozi. Bo jak może komuś zagrozić, nie mając oczu? Nie mając obu rąk? Jak może skrzywdzić, gdy jego flaki włóczą się po piachu, a jucha w ten piach wsiąka?

— A ty — powiedział wolno pustelnik — stoisz z zakrwawionym mieczem w dłoni, patrzysz na krew wsiąkającą w piach. I masz czelność myśleć, że oto został rozwiązany ten odwieczny dylemat, osiągnięte zostało marzenie filozofów. Myślisz, że natura Zła została odmieniona?

— A tak — powiedziała buńczucznie. - Bo to, co leży na ziemi i broczy, to już nie jest Zło. Może to jeszcze nie Dobro, ale Zło nie jest to już z pewnością!

— Mówią — powiedział wolno Vysogota — że przyroda nie znosi próżni. To, co leży na ziemi, co broczy, co padło od twego miecza, już nie jest Złem. Co nim tedy jest? Czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym?

— Nie. Jestem wiedźminką. Gdy mnie uczono, poprzysięgłam sobie, że będę występować przeciw Złu. Zawsze. I bez zastanowienia…

— Bo gdy się zacznie zastanawiać — dodała głucho — zabijanie przestaje mieć sens. Zemsta przestaje mieć sens. A do tego nie wolno dopuścić.

Pokręcił głową, ale gestem powstrzymała go przed argumentowaniem.

— Czas, bym dokończyła moją opowieść, Vysogoto. Opowiadałam ci przez ponad trzydzieści nocy, od Ekwinokcjum do Saovine. A przecież nie opowiedziałam ci wszystkiego. Zanim odjadę, musisz się dowiedzieć, co wydarzyło się w dzień Ekwinokcjum w wiosce, która nazywała się Goworożec.

*****

Jęknęła, gdy ściągał ją z siodła. Biodro, w które ją wczoraj kopnął, bolało.

Szarpnął za łańcuch przy obroży, pociągnął ją w stronę jasnego budynku.

W drzwiach budynku stało kilku uzbrojonych mężczyzn. I jedna wysoka kobieta.

— Bonhart — powiedział jeden z mężczyzn, szczupły brunet o chudej twarzy, trzymający w ręku okutą mosiądzem nahajkę. - Trzeba ci przyznać, potrafisz zaskakiwać.

— Witaj, Skellen.

Nazwany Skellenem czas jakiś patrzył jej prosto w oczy. Zadrżała pod tym spojrzeniem.

— Jak więc? — zwrócił się znów do Bonharta. - Będziesz wyjaśniał od razu czy może po trochu?

— Nie lubię wyjaśniać na majdanie, bo muchy do gęby wpadają. Do izby można wejść?

— Zapraszam.

Bonhart szarpnął za łańcuch obroży.

W izbie czekał jeszcze jeden mężczyzna, rozczochrany i blady, chyba kucharz, bo zajęty czyszczeniem ubrania ze śladów mąki i śmietany. Na widok Ciri oczy mu zabłysły. Podszedł.