Obwiązałem krwawiącą rękę bandażem. Okazało się, że nie uszkodziłem jej tak bardzo, jak chciałem. Wciąż mogłem poruszać palcami, a nawet zacisnąć je na kolbie pistoletu, chociaż robiło mi się wtedy mdło z bólu. Zobojętniałem jakoś. Nie pamiętam nawet, ilu ludzi zabiłem. W każdym razie wciąż było daleko do stu. Każdy z nich pachniał rdzą i gorzkimi migdałami i nosił nad głową perłowy nimb, raz gęstszy, to znów bledszy, lecz zawsze wyraźny. Przypominam sobie jakiegoś mężczyznę bawiącego się z małym chłopcem na ganku domu. Padł jak szmaciana kukła, przewracając wysoką wieżę z klocków.
Był jeszcze nastolatek na rowerze, jakaś młoda kobieta z wózkiem, którą zapamiętałem z powodu zaciętego, nieprzyjaznego wyrazu twarzy i lekko przechodzona kurwa, próbująca namówić mnie na szybki numerek w samochodzie. Wszyscy oni radują się już w Panu, alleluja!
I być może udałoby mi się wypełnić Jego polecenie, gdyby nie Tabita.
Kiedy ujrzałem ją pierwszy raz, jej miedziane włosy rozsypywały się jak aureola, jaśniejsza i bardziej świetlista niż opalizująca mgła ponad jej głową. Była piękna. Smukła i drobna, miała nienaganną figurę i cudowne długie nogi. Wydawało mi się, że mógłbym bez trudu objąć jej talię dłońmi. Ale najważniejszy był rys indywidualności, to nieodgadnione światło, które zdawało się z niej promieniować. Miała taką niepospolitą twarz, subtelną i jasną. Zachwyciłem się nią, tak jak zachwyciłby się każdy mężczyzna, którego wyobraźnia wykracza poza ramy wyznaczone przez dziewczyny z reklam szamponów. Patrząc na nią, doskonale rozumiałem, dlaczego Pan wybrał akurat ją. I już wtedy zaczęło rodzić się we mnie poczucie klęski.
Obserwowałem ją, śledziłem każdy ruch, jaki wykonywała, aż w końcu stała się moją obsesją. Czas mijał, mój jednooki, mroczny przyjaciel wyczekująco obciążał mi kieszeń, a ja obserwowałem Tabitę. Wreszcie Bóg zdecydował się mnie ponaglić. Znów nie byłem w stanie jeść, z nosa lała mi się krew, a nocami budziłem się, krzycząc, kiedy pojawiała się przede mną wizja cudownej twarzy zamienianej w krwawą miazgę kulą z mojego pistoletu. W głowie huczał mi Rój, ale nie dbałem o to, dopóki przesłaniał go świetlisty obraz Tabity. Walczyłem z Bogiem, walczyłem ze wszystkimi Jego zastępami, ale jestem tylko człowiekiem. Zawsze byłem szczupły, lecz zacząłem wyglądać jak szkielet, dostawałem drgawek, jakbym miał parkinsona, a zraniona dłoń nie chciała się goić. Przez brudny bandaż wciąż przesiąkała krew, uparcie jak pierwiosnek spod śniegu. Nie wiedziałem, czy to stygmat, czy raczej piętno potępienia, o którym mowa w Apokalipsie. Bałem się, że wariuję. Musiałem wreszcie coś postanowić.
Tabita, siedząca po stronie pasażera w moim samochodzie, wpatrywała się we mnie oczami pełnymi lęku. Zmusiłem ją, żeby wsiadła do auta, zajeżdżając jej drogę i grożąc bronią, gdy chciała przejść na drugą stronę ulicy. Ani razu nie spróbowała uciec, jakby pas, którym przypiąłem ją do siedzenia, zamienił się w kajdany. Być może bała się pistoletu opartego na moim udzie. Przytrzymywałem go prawą ręką, starając się prowadzić lewą, bo przebita dłoń znowu cholernie bolała.
Zawiozłem dziewczynę do opuszczonego domu na dalekim przedmieściu. Budynek był obszerny, drewniany, lekko wykrzywiony ze starości, ale wciąż bardzo solidny. Otaczał go ogromny, zapuszczony ogród, okolony parkanem obrosłym gęsto dzikim winem, które przypominało żywy mur. Wokoło nie było nic, tylko kilka prywatnych nieużytków. Wypatrzyłem ten dom kilka dni wcześniej, przywiozłem materace, koce, gazową maszynkę i paczkę świec. Zamknąłem nas oboje w tym małym, ponurym Edenie, ponieważ wciąż nie byłem w stanie podjąć decyzji. Mimo że nie rozmawialiśmy wiele, jestem teraz pewien, że zaczęła się wtedy między nami tworzyć szczególna więź. Przywiozłem mnóstwo jedzenia, bo nie wiedziałem, co lubi, więc większość czasu spędzaliśmy, przygotowując rozmaite potrawy, chociaż żadne z nas nie miało w tym względzie doświadczenia, a potem patrzyliśmy, jak schną na talerzach, ponieważ jakoś nie mieliśmy apetytu. Tabita nie stawiała najmniejszego oporu. Może bała się mnie sprowokować. Musiała zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Myśl, że mogła się obawiać, że chcę ją skrzywdzić lub zgwałcić, bardzo mnie smuci. Bała się mnie, jestem pewien, jednak sądzę, że nie czuła do mnie nienawiści, dokładnie tak, jak powiedział Rój. Ludzie, których mam zabić, ułatwiają mi zadanie.
Ale pomylił się co do Tabity. Jej lęk i przerażająca pokora łamały mnie jak wiązkę patyków, kawałek po kawałku. Kiedy patrzyłem na nią skuloną w kącie na stercie koców, wszystkie gwoździe świata przebijały mi raz po raz klatkę piersiową tak, że z rozpaczy nie mogłem złapać tchu.
Powiedziała, że jej imię brzmi inaczej niż to, którym się do niej zwracam, ale ponieważ Sarapsos nauczył mnie, jak odgadywać właściwe nazwy rzeczy, wiedziałem, że naprawdę nazywa się Tabita, chociaż jeszcze nic o tym nie wie. Zapytała, jak mam na imię.
Odpowiedziałem jej, wymieniając to, którym ochrzcił mnie Rój.
– Adriel? – powtórzyła zdziwiona. Nie zrozumiała.
Z czasem zaczęła mi trochę opowiadać o sobie, o swojej rodzinie, planach, marzeniach. Gdyby tylko wiedziała, jak strasznie utrudnia mi wszystko! Pod wpływem jej słów rozsypywałem się jak kreda. Mogła mnie niemalże rozetrzeć między palcami. Chyba nie robiła tego zupełnie świadomie, ale to nie miało znaczenia. Pewnego dnia zapytała znienacka:
– Co chcesz ze mną zrobić?
Nie umiałem na to odpowiedzieć wprost.
– Zaprowadzę cię do domu – powiedziałem wreszcie. Przez chwilę w jej oczach zapłonęła iskra szaleńczej nadziei, ale zgasła, gdy dziewczyna spojrzała mi w twarz i wyczytała z niej, o jakim domu mówiłem. Usta jej zadrżały, odwróciła się do mnie plecami i aż do rana nie odezwała się ani słowem.
Tymczasem ja czułem się coraz gorzej. Dostałem gorączki, a w ręce wywiązało się chyba jakieś zakażenie, bo niemal nie mogłem nią ruszać. Kiedy szarpałem się z pozlepianym krwią bandażem, Tabita podeszła, żeby mi pomóc. Cofnąłem dłoń i nie pozwoliłem się dotknąć. Bóg chyba postanowił ze mnie zakpić. Ofiara opatrująca krwawą ranę oprawcy. To było tak bardzo w jego stylu, aż zakrawało na upiorne poczucie humoru.
Historia Tabity przywodzi mi na myśl pewną opowieść z Nowego Testamentu. Wskrzeszenia córki Jaira. Według mnie to najbardziej dramatyczny i przerażający z cudów Jezusa. Człowiek imieniem Jair miał jedyną córkę, która ciężko chorowała. Kiedy wszystkie inne sposoby zawiodły, wyruszył na poszukiwanie uzdrowiciela, którego sława wzrastała z dnia na dzień. Gdy nakłonił Go wreszcie, aby przybył do jego domu, dziewczynka już nie żyła. Jednak Jezus spokojnie, jakby nic szczególnego nie zaszło, oświadczył Jairowi, że jeśli Mu uwierzy, jego córka wstanie. Oszalały z bólu ojciec, którego oczy widzą martwe dziecko, zwraca się wtedy do Jezusa z rozpaczliwym żądaniem, prośbą człowieka, na którego nałożono nagle odpowiedzialność zbyt wielką, żeby mógł jej podołać: „Wspomóż moją wiarę!".
Czasem boję się, że Bóg lubi sprawiać wrażenie, że wszystko zależy od nas, żebyśmy potem nie mogli mieć pretensji, kiedy nic dobrego z tego nie wynika. Patrząc na siedzącą w kącie dziewczynę, zrozumiałem, że nie wierzę w jej szczególną rolę w boskim planie i nie potrafię zaprowadzić jej do domu Ojca, gdzie mogłaby żyć wiecznie, radując się światłością i szczęściem. Nie potrafię wskrzesić Tabity.
Kiedy pogodziłem się z myślą, że w żaden sposób nie potrafię przyczynić się do jej śmierci, zacząłem zostawiać ją samą i długie godziny błąkałem się po mieście, licząc na to, że po moim powrocie już jej nie zastanę. A jednak zawsze tam była – na stercie koców lub przy oknie, z kubkiem herbaty w rękach. W końcu przestałem zamykać na kłódkę drzwi, lecz wciąż witało mnie jej badawcze spojrzenie i zapach wanilii przemieszanej z rdzą. Wreszcie dotarło do mnie, że nie wolno mi zwalać na nią odpowiedzialności za własne sprzeniewierzenie. Któregoś ranka pojechałem na najbliższą stację benzynową i zadzwoniłem stamtąd po policję. Ledwie zdążyłem wrócić, gdy przed domem zaroiło się od glin. Nie chciałem dopuścić, żeby dostali mnie żywego, ale oszalałbym chyba, gdyby podczas strzelaniny coś się stało Tabicie.
– Uciekaj – powiedziałem do niej, lecz nie ruszyła się z miejsca. – Na litość boską, dziewczyno, uciekaj stąd! – krzyknąłem, bo gliniarze już otaczali dom, a jeden coś wrzeszczał przez megafon. Ponieważ nie odpowiadałem, zdecydowali się wejść. Drzwi uchyliły się ostrożnie i do sieni wsunęło się dwóch mężczyzn. Strzeliłem do nich. Widziałem jeszcze, jak obaj upadali. Wtedy poczułem, jak jakaś potężna pięść uderza mnie w okolicę splotu słonecznego, nagle zrobiło się ciemno, a ja pomyślałem, że śmierć jest taka nieskomplikowana.