Выбрать главу
***

W wielkiej sali na dole było ciemnawo. Świeciły tylko boczne lampy, bo szef nie lubił górnego oświetlenia. Zgromadzeni przy stole, około piętnastu osób, szemrali, że każe im tak długo czekać, ale umilkli natychmiast, gdy tylko dał się słyszeć odgłos kroków na schodach.

Corffy uśmiechnął się do siebie. Był pewien, że nikt nie ośmieli się mu podskoczyć. Szef zbliżył się do nich.

– Dobry wieczór, panowie – powiedział, unosząc ręce w geście powitania. – Cieszę się, że wszyscy przyjęliście zaproszenie. To bardzo uprzejme z waszej strony. Mam nadzieję, że nie nudziliście się beze mnie.

Posłał im drwiący uśmiech. Na twarzach niektórych gości pojawiły się brzydkie grymasy, ale wszyscy milczeli. Corffy miał ochotę się roześmiać. Lubił patrzeć, jak szef trzyma ich za pyski. Był jak lampart w stadzie kundli. Usiadł u szczytu stołu, nalał sobie do szklanki bursztynowego trunku. Wyglądał jak zwykle niesamowicie. Założył miękką białą koszulę, krótki skórzany płaszcz i wysokie buty. Gęste włosy, sięgające niemal do pasa, nosił rozpuszczone. Miały niespotykaną barwę. Ciemnobrązowe, lśniły rdzawym połyskiem, raczej w kolorze sangwiny niż rudym.

– Wasze zdrowie! – Niedbałym gestem wzniósł w górę szklankę. Na ustach wciąż błąkał mu się ironiczny uśmieszek.

Corffy zdawał sobie sprawę, że szef jest stuknięty, a może nawet szalony, ale podziwiał go i kochał jak pies pana. Do niego bezsprzecznie należała władza w mieście. Żaden z tych dupków przy stole nie mógłby ani się z nim równać, ani tym bardziej wyrwać mu jej z rąk. Matka zawsze powtarzała, że w Dniu Sądu o dusze grzeszników upomni się mściciel o czarnych skrzydłach, i w snach Corffiego miał on drapieżne rysy szefa.

– Z pewnością zastanawiacie się, po co zwołałem to małe zgromadzenie – usłyszał jego chrapliwy głos. – Mam wam do przekazania wiadomość, która część z was ucieszy, a część raczej zmartwi. Kiedy jakiś czas temu zakładałem naszą wspólnotę – chyba wolno mi ją tak nazywać? – nie przypuszczałem, że wypłyną, całkiem dosłownie, pewne niespodziewane okoliczności. Z powodów czysto osobistych muszę was, niestety, opuścić, pozbawiając mojej protekcji, uwagi i pieniędzy. Wycofuję się ze wszystkich interesów. Bieżące sprawy doprowadzą do końca moi przyjaciele, pan Vincent i pan Luger. Nie będę się wtrącał do tego, jak podzielicie strefy wpływów.

Powstało zamieszanie. Niektórzy zgromadzeni wykrzykiwali coś nieskładnie, inni klęli, część wpatrywała się w siedzącego u szczytu stołu mężczyznę z niedowierzaniem i lękiem. Corffy czuł się, jakby oberwał pałką po głowie. Miał nadzieję, że to kolejny przewrotny numer szefa, ale coś w duszy mówiło mu, że nie. Skonsternowany spojrzał w oczy zajmującego najbliższe krzesło Vincenta i wyczytał w nich takie samo zdziwienie. Milczący Luger siedział po prawej ręce szefa z nieprzeniknioną miną, ale Corffy wiedział, że on także jest wstrząśnięty.

– W porządku! – przez gwar głosów przebił się ostry okrzyk. – Wyraziliście swoje emocje, a teraz cisza! Jakieś pytania?

Szef wstał, pochylił się nad stołem, oparłszy pięści na blacie. Zapadło krótkie milczenie. Wreszcie podniósł się otyły, łysiejący Rocco Faksus, przecierając chustką spocone czoło.

– Nie możesz tak po prostu odejść, Crux! Obiecałeś nas bronić! Co się stanie z naszymi udziałami?!

Crux się uśmiechnął.

– Prawdę rzekłszy, gówno mnie to obchodzi. I jeszcze jedno. Wycofuję się, ale niech nikomu nie strzeli do łba, że z tego powodu może zachwiać moją pozycją albo starać się zająć moje miejsce. Traktujcie to jak radę od starego przyjaciela. Myślę, że to wszystko.

Ledwie skończył, harmider wybuchł na nowo. Niektórzy powstawali z miejsc, gestykulowali, błagali, grozili i klęli. Ludzie Cruksa przezornie sięgnęli po broń. Wtem zza stołu porwał się wielki, zwalisty gość, zwany Sznurem.

– Hej, Cornet! – wrzasnął. – Co to za pieprzenie?! Mieliśmy robić interes warty kupę kawałków!

Crux lekko podniósł brwi.

– Tak? Więc nie zrobimy.

Sznur osłupiał.

– No co ty, kurwa? Władowałem w to mnóstwo forsy! Miałem na tym zarobić tyle szmalu, żeby z setek robić sobie skręty! A ty mi wyjeżdżasz z tym gównem!

Cornet zmrużył oczy. W ciemnych tęczówkach zabłysł paskudny ognik.

– Chciwość – zaczął powoli – jest grzechem. Nikt ci nie powiedział?

– Pieprz się! – ryknął Sznur.

W trzech susach Cornet go dopadł. Wyrżnął pięścią w nos, który złamał się z chrupnięciem. Tamten próbował poderwać ręce do twarzy, ale nie zdążył. Crux trzasnął go w usta, a potem w brzuch. Sznur zatoczył się i ukląkł. Zamachał na oślep pięścią, ale Cornet kopnął go kolanem w twarz. Sznur zalał się krwią.

Corffy rozdziawił usta. Wiele razy oglądał szefa w akcji, lecz teraz Crux chyba naprawdę się wkurzył. Złapał przeciwnika za klapy, poderwał i rzucił na ścianę. Nawet Luger westchnął, bo szef, chociaż wysoki, nie dorównywał Sznurowi wzrostem i był od niego ze dwa razy szczuplejszy.

Wyglądało, że Cornet się wściekł. Kilkakrotnie trzasnął głową przeciwnika o ścianę, a potem walił go metodycznie, tak że tamten krztusił się krwią i powybijanymi zębami.

– Nie nauczyłeś się, że jest coś, co trzeba cenić wyżej od pieniędzy, skurwysynu? Co? Jeszcze nie? – wysyczał mu prosto w twarz i gdyby Sznur miał jeszcze coś w rodzaju nosa, poczułby zapach drogiego alkoholu. – Wiesz, co to jest? Życie, gnoju!

Głowa Sznura kołysała się w rytm uderzeń. Cornet go puścił, pozwalając mu osunąć się po ścianie, i z rozmachem uderzył w splot słoneczny. Sznur charknął, zsiniał i opadł na bok. Crux go kopnął. Raz. I jeszcze raz. I znowu.

Nikt z zaproszonych gości się nie poruszył. Leżący na podłodze tobół jęczał i podrygiwał, a rysy Corneta stężały w jakimś obłędnym zapamiętaniu.

Zmęczył się, oddychał ze świstem, w końcu zatrzymał i spojrzał na milczących mężczyzn wokoło. Odrobina krwi pociekła mu z nosa. Otarł ją rękawem.

Okrwawiony tobół poruszył się, zabulgotał. Crux się pochylił.

– Co? – spytał ostro.

Zmasakrowane usta wymamrotały z trudem:

– Nie… zabijaj… mnie…

Szaleństwo w oczach Corneta zgasło. Widniało w nich tylko znużenie. Popatrzył na swoje pokaleczone dłonie.

– Pieprzyć to – powiedział. – Zebranie uważam za skończone. Zabierzcie go stąd. I niech tu ktoś, kurwa, posprząta.

***

Obszerna sala, opuszczona i cicha, sprawiała przygnębiające wrażenie. Za stołem siedziały tylko trzy osoby. Vincent wpatrywał się w niedopite resztki na dnie szklanki, Corffy bawił się zapalniczką, a Luger starannie zwijał skręta.

Crux postawił nogę na siedzeniu krzesła, oparł o kolano skrzyżowane ręce.

– Kto organizował towar na tamtą imprezę, no wiecie, ze trzy miesiące temu, kiedy przyjechali ci goście od kasyn? – spytał niespodziewanie.

Luger uniósł głowę.

– Max Vren.

Usta Corneta drgnęły.

– Nie ma go w mieście, prawda? Mówił, dokąd wyjechał?

– Nie – odezwał się Vincent. – Ale twierdził, że go gdzieś wysłałeś.

Crux zmrużył oczy i przez chwilę jego twarz wyglądała jak wilczy pysk.

– Jak dotąd nie – powiedział. – Ale niedługo go wyślę.

Luger oderwał wzrok od skręta i spojrzał na szefa. Jego obojętne źrenice były jak dymne szkło.

– Mamy się tym zająć?

– Znajdźcie go. Chcę mu coś uświadomić. Powoli i dokładnie. Potem dopilnujecie kilku spraw i będziecie wolni.

Rysy Lugera przypominały źle obrobioną maskę z granitu.

– Ty nie żartujesz – raczej stwierdził, niż spytał.

Cornet lekko potrząsnął głową. Vincent drgnął nerwowo.

– Wylewasz nas, Crux?

Cornet westchnął.

– Dalej będziecie robić to co zawsze. Jesteście w tym dobrzy. Spróbujcie raczej dogadać się między sobą, niż pozabijać, chociaż to wasza sprawa.

Luger ostrożnie położył skręta na stół.

– Posłuchaj, Cornet. Nie wiem, o co ci chodzi, ale ja nigdy nie wystąpię przeciwko tobie. Bałbym się, Crux. Za dużo widziałem.

Cornet uśmiechnął się lekko.

– Mylisz się. Nie zamierzam się was pozbyć. Naprawdę się wycofuję. Zostawiam wam kwitnący interes. Powinniście być wdzięczni.

Milczeli.

– Nie potraktuj tego jak braku szacunku, ale uważam, że ci odbiło – powiedział ponuro Vincent.

Crux sięgnął po butelkę.

– Za waszą samodzielność, panowie. Jeśli się zjawię i zażądam czegoś, natychmiast to wykonacie. Od tej pory wszystkie decyzje podejmujecie sami. Nie przychodźcie do mnie z żadnymi gównami, bo nie będę się nimi zajmował. Jeżeli spieprzycie coś, na czym mi zależy, nie wezmę pod uwagę, jak dawno się znamy. Zrozumieliście? W tej chwili zależy mi na rozmowie z Maksem Vrenem. Daję wam dwadzieścia cztery godziny na przyprowadzenie go, żywego. A dla ciebie, Corffy, mam dobrą radę. Zacznij sobie szukać nowego szefa.

Corffy, który dotąd nie ośmielił się odezwać, wzniósł na Corneta udręczone, nierozumiejące spojrzenie.

– Ale dlaczego? – szepnął. – Dlaczego, szefie?