Chłopiec się nie poruszył.
– Zaraz go wpakuję – mruknął Luke, zaciągając się głęboko dymem. – Hop, Danny!
Wziął dziecko na ręce i zaniósł do auta. Mały objął go mocno za szyję, a Luke poczuł w sercu ukłucie bólu. Już go nigdy nie zobaczę, pomyślał nagle i natychmiast wyrzucił poza obręb świadomości tę absurdalną myśl. Posadził synka na tylnym siedzeniu obitym drogą, puchatą tapicerką.
– Cześć, tato – powiedział Danny.
– Hej, Danny. Posuń się trochę. Jeszcze twoja torba. – Włożył torbę do środka i zatrzasnął drzwi. Bill szykował się właśnie do wsiadania.
– Bill, poczekaj – zawołał Luke. – Muszę z tobą porozmawiać.
– Przepraszam cię, Luke, ale cholernie się śpieszę. Już jestem spóźniony na bardzo ważne spotkanie.
Carven nie dał mu skończyć. Podszedł i zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Zawsze był ubawiony tym, jak Bill, rozmawiając z nim, próbuje wyprostować się możliwie jak najbardziej, żeby uzyskać parę milimetrów wzrostu więcej. Nic z tego, nie miał szans mu dorównać. Luke był chudy, kościsty i bardzo wysoki.
– Wyprowadzacie się z miasta?
Bill skurczył się. Wyglądał na przestraszonego. Luke wyobraził sobie z rozkoszą, jak rozkwaszą nos tego dupka. Ale w takiej sytuacji nie mógł sobie pozwolić na tę przyjemność.
– No cóż, hmm… – bąkał Bill, wyraźnie speszony. – Dostałem atrakcyjną propozycję pracy. Myślę… myślę, że się zdecydujemy wyjechać nie tylko z miasta, ale z kraju… Na razie na rok. A potem zobaczymy.
Oczy Luke'a zwęziły się. Bill cofnął się i oparł plecami o samochód jakby w obawie, że Luke rzuci mu się do gardła.
– Co?! – zasyczał Luke. Dupawy kutasina, myślał. Joan, jakie to do ciebie podobne. Nie miał wątpliwości, że to ona namówiła tego dupka do wyjazdu.
– Nie możecie tego zrobić. Mam prawo widywać syna. Nosi moje nazwisko i jest tak samo mój jak jej. Nie pozwolę na to! Rozumiesz?!
Bill stał z głupią miną. Wyglądał żałośnie. Luke poczuł, jak ogarnia go ślepa wściekłość.
– Postanowiliśmy z Joan… – mamrotał Bill. Pięści Luke'a zacisnęły się i zadrgały.
– Wsiadaj do samochodu – powiedział bardzo spokojnie, zdławionym głosem – i spieprzaj stąd, ale bez jednego słowa, skurwielu, bo będziesz zbierał zęby z betonu. A dziecka nie dostaniecie.
Nie wiadomo, co wywarło skutek, może reputacja Luke'a, może ton jego głosu, a może realność groźby, dość, że Bill usłuchał. Milcząc, wsiadł do wozu i odjechał. Przez przyciemnione szyby Luke nie mógł dojrzeć małej postaci swojego synka. Odwrócił się tyłem do krawężnika i zamknął oczy. Wydawało mu się, że ktoś zrobił mu wielką dziurę w piersi i teraz grzebie w niej szponiastym paznokciem.
– Joan!
Odwróciła się szybko, z miną niechętną i wyzywającą.
– Czego chcesz? Nie życzę sobie cię widywać, a tym bardziej żebyś nachodził mnie w pracy. Nie mam z tobą o czym rozmawiać.
– Ale ja mam. Nie pozwolę ci wywieźć Danny'ego.
Prychnęła pogardliwie.
– Nie masz nic do gadania. Nie radzę zaczynać.
Ruszyła przed siebie. Złapał ją za rękę. Wyszarpnęła się z wściekłością.
– No i co? – zasyczała. – Uderzysz mnie? Proszę bardzo. Złożę skargę o pobicie. Popatrz tylko, ilu świadków wokoło.
Luke poczuł przypływ rezygnacji i rozpaczy. Rozmowa z Joan nie miała sensu.
– Chcesz uderzyć bezbronną kobietę, matkę twojego dziecka? Nie sądzę, żeby ci to pomogło w sądzie czy gdziekolwiek pójdziesz. Możesz sobie wnosić sprawę i załatwiać prawnika. Siłą mnie nie zatrzymasz!
W oczach Joan mieszały się triumf i nienawiść. Opanował się, chociaż z trudem.
– Chcę widywać się z dzieckiem. Moim własnym dzieckiem. O nic więcej mi nie chodzi. Nie pozwolę ci go wywieźć, możesz być pewna!
– W niczym mi nie przeszkodzisz, rozumiesz?! Zabiorę dziecko, dokąd zechcę. Jest moje. A ty się ugryź w dupę! Przecież nikt ci nie zabrania kontaktów. Masz pieniądze, możesz odwiedzać syna, kiedy zechcesz, nawet za granicą. Stać cię na to. A jeśli wolisz wywalać forsę na picie i prochy, to nie moja rzecz!
Wzruszyła ramionami, odwracając się od niego, żeby odejść. Szarpnął ją za ramię, zmuszając, żeby na niego spojrzała.
– Joan, kurwa mać, czy ty chociaż przez chwilę pomyślałaś o małym? Czy jesteś tak zaślepiona, że tylko szukasz okazji, żeby mnie zgnoić?
– Ani przez sekundę nie zaprzątam sobie głowy takim śmieciem jak ty! – wrzasnęła Joan. – Jedynie kiedy drżę ze strachu, że Danny może być kiedykolwiek podobny do ciebie! Byłabym najszczęśliwsza na świecie, gdybyś go już nigdy więcej nie widział. Modlę się o to! I przysięgam, wyrwę Danny’ego z twoich łap. Razem z Billem staramy się stworzyć temu dziecku przyzwoitą, normalną rodzinę. Łączy nas przyjacielski, partnerski związek. Może by się udało, żeby chłopiec wreszcie o tobie zapomniał. Bodajby cię szlag trafił, Luke! Przyłazisz tu jak jakaś zmora, nie mogę się od ciebie uwolnić! To dziecko niczego nie potrzebuje mniej niż ciebie! I zdejmij te cholerne ciemne okulary, jak do mnie mówisz! Myślisz, że nie wiem, jak wyglądasz, kiedy jesteś nawalony?
Sytuacja była beznadziejna. Luke oddychał szybko i płytko. Za wszelką cenę próbował zapanować nad sobą.
– Joan, słuchaj mnie… po prostu, kurwa, posłuchaj… Mam prawo widywać syna…
– I co? – przerwała cynicznie. – Myślisz, że jak spieprzysz dzieciństwo jemu, to odreagujesz własne?
Trafiła. Szpila bezbłędnie weszła w starą, nigdy niezagojoną ranę. Nie na darmo Joan spędziła z nim dobre kilka lat. Luke drgnął i pobladł. Ciemne płatki zawirowały mu przed oczami. Złapał Joan za ramiona i potrząsnął nią.
– Ty cholerna dziwko! Ja kocham tego dzieciaka! A tobie chodzi tylko o to, żeby… żeby…
Wyrwała mu się, wściekła i zadyszana. Ludzie w hallu zatrzymywali się i przypatrywali ciekawie. Wymieniali uwagi.
– Chcesz afery? – syknęła. – Proszę bardzo! Masz! Uderzyła go z rozmachem w twarz. Nie poruszył się.
– Jesteś niezdolna do żadnych uczuć, Joan – powiedział.
– Jeśli tak, to przez ciebie. Zabiłeś we mnie nawet resztki litości.
Odwróciła się i odeszła. Słyszał prędkie stukanie jej obcasów. No to koniec, pomyślał.
Czas przeciekał mu między palcami, lepki jak krew. Dziura w środku pulsowała w rytm ciężkich uderzeń serca. Ten sam rozkołysany rytm odzywał się echem w skroniach, kołatał głęboko w mózgu, za oczami.
Joan już dawno czekała na lotnisku. Zawsze musiała być w poczekalni na długo przed planowanym odlotem, żeby się nie spieszyć i nie denerwować, jak mówiła. Danny’emu pewnie piekielnie się nudzi. Poza tym jest późno, mały na pewno czuje się zmęczony…
Huk wywracanego stołka i głośny wybuch śmiechu dochodzący z kąta w głębi baru wybiły jego myśli z rytmu i zmusiły do uniesienia głowy. Luke niezbyt przytomnie rozejrzał się wokoło.
Pięciu pijanych, hałaśliwych mężczyzn najwyraźniej świetnie się bawiło. Jeden z nich właśnie gramolił się niemrawo z podłogi. Twarze wszystkich poczerwieniały od śmiechu i trunków. Rozmowa już dawno zjechała do poziomu opowiadania wulgarnych dowcipów.
Luke bezskutecznie próbował skoncentrować wzrok na jednym z facetów, który klepał właśnie z rozmachem po plecach swego towarzysza z lewej strony, bełkocząc pośród tłumionych wybuchów śmiechu o jakimś lekarzu, pacjencie i żonie. Obraz rozmazywał się i Luke wiedział, że niedługo wszystko rozleje się w konstelacje kolorów, pożarte następnie przez całkowitą ciemność. Podparł czoło dłońmi. Szumiało mu w uszach.
– Nie myśl – powiedział do siebie. – Po prostu nie myśl.
Wielki, jowialny blondyn z grupy wesołków w kącie, zwijając się w paroksyzmie śmiechu, wyrżnął pięścią w kontuar, aż zabrzęczały szklanki. Po spoconej, purpurowej z wysiłku twarzy ciekły łzy. Jego donośny głos wybijał każdą głoskę w głowie Luke'a wyraźnie jak czcionka w maszynie.
– Kurwa, chłopaki… jak on z żoną… to jej z gęby mucha… ha, ha, ha… a lekarz: „Przykro mi", mówi, rozumiecie, „przykro, pańska żona od pół roku… nie żyje!". A on, rozumiecie… pół roku… ha, ha, ha…
Pięciu mężczyzn rechotało ochryple, jakby z wysiłkiem, pokładało się na sobie nawzajem, krztusiło i opluwało z radości. Tamten, który upadł, zdołał się dźwignąć na kolana, ale grzmotnięty przez któregoś z kumpli otwartą łapą w kark znów rozciągnął się na podłodze.
Luke patrzył na nich obojętnie. Mucha, pomyślał, znaczy śmierć. Robaki przyjdą po twoje martwe ciało, mucha po twoją martwą duszę. Owadzia śmierć. Piekło to brzęczenie tłustych, końskich much. Pożrą cię żywcem.
Tak, to jest dobre zdanie. Trzeba je zapisać. Nie wolno pozwolić mu uciec przez dziurawe sito pamięci. Trzeba je zapisać, przyda się.
Luke wygrzebał z kieszeni notes, potem pióro. Bazgrał brzydko, nerwowym pismem.
Na drżących skrzydłach tłustych much spływa owadzia śmierć,
A krew jest czarna i krwawe łzy, jak kolia się sypią na pierś.
Zamarł z piórem w ręku. Nie zauważył nawet, że napisał te dwa wersy w poprzek jakiegoś poprzedniego zapisku. Kolory wokoło nabrały takiej intensywności, że zmrużył powieki.