Выбрать главу

Cornet popatrzył w oczy pozostałej dwójki i wyczytał w nich to samo nieme pytanie. Zdjął nogę z krzesła, rozgarnął włosy i odstawił butelkę na stół.

– Bo jestem śmiertelnie chory, Corffy – powiedział wolno. – Jestem, kurwa, bardzo śmiertelnie chory.

***

Max Vren dygotał. Jego twarz przybrała kolor popiołu.

– Ja… nie wiem, co się stało – wymamrotał, szczękając zębami. – Mogę wszystko wyjaśnić! Wyjechałem z miasta nagle, bo spieszyłem się, żeby załatwić… sprawy, z którymi mnie posłałeś. Pamiętasz, prawda? Musisz pamiętać… Chodziło o to, że spieszyłem się i…

Cornet ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Daj mi to – powiedział do Lugera, wyciągając rękę po broń. Od niechcenia nacisnął spust. Vren wrzasnął, gdy jego kolano rozprysło się jak czerwony fajerwerk.

– Dzięki – mruknął Crux, oddając pistolet.

Obojętnie przyglądał się wijącemu się na podłodze Maksowi.

– Teraz nie będziesz się spieszył, więc możemy spokojnie pogadać i wyjaśnić sobie kilka drobiazgów. Jest jedna rzecz, którą cenię wyżej od pozostałych. Domyślasz się jaka? – Wycelował w rannego palec. – Lojalność, Max.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – zajęczał Vren.

– Nie? – Crux uniósł brwi ze zdziwieniem. – O fiolce z brązowym płynem, o czymś ekstra, czego, według ciebie, nigdy nie zapomnę. O wspaniałych uczuciach, które na długo staną się moim udziałem. Miałeś rację. Nie zapomnę tego do końca mego pieprzonego życia.

Panika wykrzywiła rysy leżącego.

– Ja nic o tym nie wiem! – wyszeptał pospiesznie. – Jezu, Crux, ja nie mam z tym nic wspólnego…

Zakrztusił się, bo Luger z rozmachem kopnął go w żebra. Cornet przyklęknął, nachylił się. Długie włosy musnęły twarz Vrena.

– Nie wkurzaj mnie. Nie jestem w nastroju. Kto ci to dał?

– Mój dostawca…

Pięść Cruksa wylądowała na jego szczęce. Przed oczami Maksa rozbłysło tysiąc gwiazd.

– Jakaś kobieta! – wrzasnął szybko. Wyciągnął przed siebie drżące, czerwone od krwi ręce. – Cornet, ja się wykrwawię! Pomóż mi, błagam!

Crux z politowaniem potrząsnął głową.

– Max – powiedział – nazwisko. Mimo najszczerszych chęci z mojej strony to nie jest konstruktywna rozmowa. Podaj mi nazwisko, dobrze?

Pobladłe wargi Vrena zaczęły drżeć.

– Nie wiem… Nigdy jej nie widziałem… Przysięgam, Cornet. Błagam, zatamujcie tę krew!

– Na to już za późno, Max – głos Corneta brzmiał dziwnie stłumiony. – Ile ci za mnie zapłacili?

– To miała być próbka…

– Ile?

– Pięć procent zysku, jeśli weźmiesz całą partię.

Cornet z westchnieniem przesunął ręką po twarzy.

– Nie kłam, skurwysynu. Robię się tym zmęczony.

Spojrzenie Vrena przeskakiwało z Corneta na stojących nieruchomo Vincenta i Lugera.

– Dziesięć kawałków – wykrztusił. Źrenice Corneta zwęziły się.

– Tak nisko mnie cenisz, Max? Dziesięć kawałków za moje życie?

Vren zadygotał.

– Nie wiedziałem! Przysięgam…

– Zamknij się – powiedział Vincent z wysiłkiem. – Kurwa, Max, lepiej się zamknij!

Cornet wstał. Na jego twarzy pojawił się wyraz, który sprawił, że chyba nawet krwinki w żyłach Maksa zawyły z przerażenia.

– Wiesz, na co mnie skazałeś? – głos Cruksa był gardłowy, cichy niemal jak szept. – Nie, jestem pewien, że nie. Więc pokażę ci.

Vren zaskomlał, bo pojął, że nie ma dla niego ratunku.

***

Piłka potoczyła się w cichy zaułek, między pojemniki ze śmieciami, więc pobiegł za nią. Potwór siedział oparty o ścianę. Nie miał twarzy i chyba nie miał też oczu. Był władcą much, z koroną splecioną z ich roju krążącego nad głową. Niektóre wchodziły do dziury, która niegdyś była jego ustami, jak do sali audiencyjnej i wylatywały bogatsze w mądrość o złudnym majestacie śmierci. Podarte strzępy drogiego garnituru tworzyły królewski płaszcz godny tej jednej szczególnej okazji. Piłka leżała przy jego nodze, jak ścięta głowa krnąbrnego poddanego.

Odbity w rozszerzonych źrenicach chłopca potwór ogromniał, wypełniając cały świat. Uśmiechał się dobrotliwie ustami pełnymi much i przywoływał go, przywoływał wprost w swoje martwe, pełne tajemnic ramiona tak obrzydliwie i kusząco zarazem, że kiedy zduszony krzyk nie pozwolił nabrać oddechu, a napięcie stało się nie do zniesienia, dzieciak musiał obrócić się i uciec, choć trup, który na to czekał, pobiegł za nim, goniąc go wytrwale w jego dziecinnych strasznych snach przez wiele nocy z rzędu.

***

Cornet znów wpatrywał się w okno. Wieże katedry wyciągały w górę ramiona, jakby oczekiwały stamtąd pomocy. Po niebie włóczyły się chmury nabrzmiałe wściekłością i deszczem, czekając na pretekst, żeby wybuchnąć, niby małolaty z ulicznego gangu.

Ogromne poddasze, gdzie mieścił się apartament Cruksa, tonęło w półmroku. Po obu stronach parapetu przykucnęły kamienne gargulce. Położył rękę na łbie jednego z nich. Czekał. Był pewien, że przyjdą właśnie dzisiaj. Czuł to. Cienka biała nić przecięła niebo, w oddali rozległ się niski pomruk burzy. Czy można sobie wyobrazić lepszą noc na wizytę rodziny? Najpierw poczuł przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz, a potem przyspieszone uderzenia serca, niezawodny system alarmowy.

Poruszali się bardzo cicho. Usłyszał ich, gdy już weszli do wnętrza. Nie napotkali żadnego oporu, bo odesłał swoich ludzi. I tak nie zdołaliby ich powstrzymać.

Cornet stał na pozór spokojnie, nie odrywając wzroku od okna, ale nerwy miał napięte jak struny.

– Walka z nami na nic się nie zda, Calderon – usłyszał za plecami znajomy głos. – Wiesz, że mam rację.

Odwrócił się, opierając pięść na biodrze. Na ustach drgał mu uśmiech, który nie sięgał oczu. Pośrodku dywanu stali Argus Saffon i Ivo Mius. Drzwi pilnowało dwóch ludzi.

– Postanowiliście mnie odwiedzić po latach? – spytał. – Gdybyście zawiadomili wcześniej, mógłbym się lepiej przygotować na wasze przyjęcie. A tak, cóż, musimy się zadowolić tym, co mamy.

– Nie igraj z nami! – warknął Ivo. – Jesteś całkowicie w naszych rękach.

Crux lekko skinął głową.

– Na to wygląda.

– Pójdziesz z nami, Cornet – odezwał się Argus. – Sykstus życzy sobie z tobą rozmawiać. Nie próbuj żadnych sztuczek, ostrzegam. Nie masz szans. Jesteś chory i w dodatku sam. Dorwaliśmy cię, Calderon. To koniec. Lepiej, żebyś zdał sobie z tego sprawę.

Crux dotknął kciukiem podbródka.

– Dajcie mi chwilę, żebym się oswoił z tą myślą – powiedział.

Powoli obrócił się ku oknu. Jeśli miał spróbować ucieczki, to tylko teraz. Wbrew pozorom Ivo stanowił o wiele większe zagrożenie od potężnie zbudowanego, starszego Saffona. Cornet położył dłonie na parapecie. Chłód popłynął przez palce jak prąd.

– W porządku, porozmawiam z Sykstusem – zaczął i błyskawicznym ruchem posłał mały srebrzysty nóż, który do tej pory bezpiecznie drzemał w jego rękawie, prosto w pierś Iva. Równocześnie lewą ręką wyszarpnął ukryty pod parapetem pistolet, strzelił raz do Argusa i po dwa razy do goryli pilnujących wejścia. Oni także sięgali już po broń, ale Crux natychmiast dał nura za ogromny wiktoriański fotel. Huk wystrzałów wstrząsnął ścianami jak krzyk. Jedna z kul minęła głowę Corneta o milimetry, gdy pod osłoną mebli przemykał ku drzwiom. Zaryzykował zerknięcie na środek pokoju.

Ivo, charcząc, dogorywał na podłodze. Saffon, zgodnie z oczekiwaniami Cruksa, próbował go ratować, jeden z goryli leżał nieruchomo przed progiem, a drugi z wyrazem oszołomienia wpatrywał się w rosnącą w oczach czerwoną plamę na brzuchu. Cornet rzucił się do wyjścia. Nie spodziewał się, że wszystko pójdzie tak łatwo. Właściwie był pewien, że jego atak okaże się tylko honorową manifestacją. Nie mógł uwierzyć, w jaki sposób Argus, a przede wszystkim Ivo dali się nabrać na tak prymitywną sztuczkę. Byli po prostu zbyt pewni siebie.

Przeskakując nad ciałem zabitego goryla, kątem oka zauważył podrywającego się Saffona. Rzucił się schodami w dół, już niemal pewny zwycięstwa, gdy nagle jakieś żelazne kleszcze chwyciły go wpół, podrywając w górę, miażdżąc żebra i uniemożliwiając zaczerpnięcie oddechu. Poczuł kwaśny odór, przed sobą ujrzał zamyśloną, jakby nieobecną twarz z bladymi martwymi oczami. Usta były zaszyte grubą czarną nicią. Pies, przemknęło mu przez myśl. Cholera, to rzeczywiście koniec! Martwiak uderzył jego głową o ścianę i zapadła ciemność.

***

Koral ocknęła się niespodziewanie w samym środku głębokiego snu. Przez chwilę była zbyt oszołomiona, żeby zdawać sobie sprawę, gdzie się znajduje. Rozpoznała masywne kolumny podtrzymujące baldachim i znajome sylwetki mebli. To mój pokój, zrozumiała. Coś jednak musiało się zmienić, bo poczuła dreszcz podświadomego niepokoju. Instynkt kazał jej spojrzeć na ścianę z lustrem. Mleczna poświata spływała z jego tafli ciężkimi kroplami, spadała na podłogę, pełzła po dywanie. Oczy Koral rozszerzyły się z przerażenia. Wydała stłumiony okrzyk, gotowa zerwać się z łóżka w panicznej ucieczce, gdy wszystko znikło. Lustro wydawało się całkiem zwyczajne, obojętnie odbijało ciemność pokoju poznaczoną niewyraźnymi plamami sprzętów. Jednak dobiegał z niego dziwny szmer. Jakby ciche szuranie towarzyszące niepewnemu przesuwaniu się czegoś.