Cornet wyczuwał w całym skrzydle zaburzenia równowagi magicznej, spowodowane przełamaniem kilku zaklęć i zabójstwem Milla. Sykstus prawdopodobnie też je odczuwa, chociaż chyba jeszcze nie domyśla się przyczyny. Dom rodu Dellvardan był niezwykle rozległy. Trzon stał oczywiście po Prawdziwej Stronie, ale poszczególne części sięgały różnych wymiarów. Koral sama, bez Cruksa, zdołałaby może wyjść z budynku przez któreś z drzwi, choć z pewnością już nie teraz. Cornet jako wysoko postawiony przedstawiciel Ludu Luster nie miał na to żadnych szans. Powrót do siedziby rodu potęgował jego moc i dodawał siły, lecz równocześnie nakładał poważne ograniczenia. Zwłaszcza dotyczące posłuszeństwa wobec starszego klanu. Próba wdarcia się do rzeczywistości Koral przez któreś z wejść głównych równałaby się szaleństwu. Pozostawało okno wychodzące na Prawdziwą Stronę, najlepiej od ogrodu, gdzie blokady były najsłabsze. Crux miał nadzieję, że dziewczyna zdoła je przełamać. Jemu czary Sykstusa nie pozwoliłyby nawet dojść do framugi.
Drgnął, bo zdawało mu się, że kątem oka zobaczył ruch. Rozejrzał się, lecz nie dostrzegł niczego. Jednak instynkt kazał mu natychmiast uciekać. Serce zabiło mocno, a w głowie zadzwoniły ostrzegawcze brzęczyki.
– Biegnij, Koral – krzyknął, popychając dziewczynę w kierunku bocznego korytarza.
Zawahała się.
– Szybciej, uciekaj!
Wpadł za załom muru. Koral znikła w ciemnym pokoju.
Nagle usłyszał cichy, śpiewny świst. Znajomy i bardzo złowróżbny. Krzyknął gardłowo, gdy w lewym ramieniu narodził się oprawca. Darł je pazurami, palił oddechem, rozdzierał na strzępy. Cornet grzmotnął plecami w ścianę. Nogi go nie utrzymały i zaczął się osuwać. Własny oddech brzmiał w uszach jak jednostajny jęk. Pocisk przestrzelił ramię na wylot. Nie utkwił w ciele ani nie uszkodził kości. Inaczej Cornet dawno straciłby przytomność. Trucizna szalała, zmieniając rękę w pochodnię, w kawał żelaza na kowadle, w miazgę tkanek, nerwów i krwi.
Przez różową mgłę, która nagle zasnuła pokój, Cornetowi zamajaczyła sylwetka wysokiej, silnie zbudowanej kobiety. Szeroka twarz, czarne, kędzierzawe włosy. Maxima Oexen, siostra Milla. W ręce miała pistolet, nieco mniejszy niż ten, który dał Koral. Nieznacznie przesuwała lufę, trzymając Cruksa na linii strzału niby owada na szpilce. Zezujące oko wylotu zatrzymało się w końcu wpatrzone w jego prawe ramię. Na twarzy Maximy pojawił się wyraz błogości. Koniuszkiem języka oblizała usta. Na ten widok Corneta ogarnęło obrzydzenie. Bestia wciąż pożerała zranioną rękę, a ból oślepiał. Wiedział, że Maxima zaraz pociągnie za spust i przestrzeli mu drugie ramię. Czekał, a kobieta napawała się jego bólem jak cudownym spektaklem.
Koral, ukryta w sąsiednim pokoju, doczołgała się do drzwi i ośmieliła spojrzeć.
Ona to robi specjalnie, pomyślała z przerażeniem. O Boże, jakie to wstrętne!
Maxima nie zauważyła dziewczyny. Koral uniosła broń. W głowie kołatały jej zapamiętane słowa Corneta. Wystarczy trafić.
Maxima rozchyliła w uśmiechu wargi. Powolutku naciskała spust.
Cornet starał się koncentrować wzrok na wylocie lufy. Bałby się, gdyby w ogóle mógł myśleć, lecz bestia szarpiąca mu ramię pożarła też i świadomość. Czekał.
Znajomy świst i nic. Żadnej nowej eksplozji bólu. Tylko przeciągły agonalny wrzask. Chyba nie jego? Niemożliwe.
Maxima runęła na ziemię, skręcając ciało jak martwy pająk.
Delikatne palce na jego twarzy. Przerażone szarobłękitne spojrzenie.
– Cornet? Cornet? Żyjesz? O Boże, odezwij się!
Miał skórę barwy popiołu, wargi bez kropli krwi.
Szept.
– Zaraz… przejdzie… Koral.
Trucizna dopalała się powoli. Wstrząsnęły nim torsje, ale ból trochę przygasł. Z wolna Cornet dochodził do siebie. Zraniona ręka była zupełnie bezwładna. Rwała niemiłosiernie, lecz to dawało się wytrzymać. Zdołał nawet wstać z podłogi.
– Chodź, Koral. Chodź, dziewczyno. Musimy uciekać.
– Dokąd? – jęknęła zdruzgotana.
– Do okien. To już blisko. Chodź!
Drżały mu kolana. Ze złością zacisnął zęby. Lepiej mi, nakazał sobie. Kurwa, właśnie, że lepiej!
Podszedł do ciała Maximy, pochylił się, wyszarpnął broń z martwej dłoni. Wetknął ją za pasek. Potrząsnął głową.
– Za dużo czasu spędzam ostatnio na podłodze.
Ostrożnie wsunął rękę w rozcięcie kurtki, żeby ją chociaż trochę ochronić. Koral się nie odzywała. Posłusznie poszła za Cruksem, który pewnie wybierał drogę. Miał rację. Minęli jeden korytarzyk, kilka pokoi i znaleźli się w obszernej sali. Całą jedną ścianę pokrywały okna o framugach obrośniętych winoroślą.
– Otwórz któreś – polecił dziewczynie, starając się, żeby nie wyczuła w jego głosie napięcia.
Ostrożnie przekręciła klamkę. Zamknięcie ustąpiło natychmiast. Do wnętrza wpadł powiew ostrego, przesyconego świeżym zapachem powietrza. Cornet odetchnął z ulgą. Znów zdziwiła go łatwość, z jaką Koral łamała magiczne blokady. Wychylił się przez parapet i wyjrzał. Nie było dobrze, ale też nie tak źle, jak się spodziewał. Pod nimi na niezbyt dużej wysokości znajdował się dach zbudowanej na polecenie Sykstusa oranżerii. Niestety, stromy i śliski jak diabli.
Po ogrodzie przechadzała się noc. Księżyc gonił po niebie poszarpane chmury. Wielkie, blade powoje wodziły za nim rozkochanym wzrokiem. Powietrze było gęste od ich zapachu. Czarne na tle nocy drzewa potrząsały ramionami ciężkimi od liści.
Widok za oknem, choć piękny, przypominał Koral ilustrację do jakiejś upiornej baśni.
– Schodzę – powiedział Cornet. – Potem pomogę tobie.
Zerknęła w dół.
– Jak dasz sobie radę z jedną ręką?
– Dam – uciął. – Zobaczysz.
W jednej chwili stał na parapecie po zewnętrznej stronie, a potem po prostu skoczył. Poślizgnął się na mokrym dachu, zatańczył na szczycie kalenicy, ale nie spadł. Zadarł głowę.
– Chodź – zawołał. – Tylko nie patrz w dół.
Bała się, ale gdy zabrakło przy niej Corneta, niespodziewanie większym lękiem zaczęło ją napawać wnętrze domu. Miała wrażenie, że coś nieokreślonego i strasznego pełznie ku niej z serca budynku. Przerzuciła nogi przez parapet i zaczęła się ześlizgiwać w dół, uczepiona pędów dzikiego wina. Okazały się nadspodziewanie mocne. Wreszcie poczuła, że chwyta ją silna, duża dłoń Corneta.
– Już wiedzą – szepnął. – Poczułaś, prawda? Rozlewa się zaklęcie obezwładniające. Teraz musimy się spieszyć jak cholera.
Spojrzała na wąską kalenicę. Zawrót głowy i mdłości. Potrząsnęła głową.
– Nie przejdę tędy.
– Przejdziesz – warknął. Czuł się źle, był obolały i krwawił. A w dodatku zdawał sobie sprawę, do czego zdolny jest Sykstus, jeśli dostanie ich żywcem.
– Daj mi rękę i zamknij oczy. Poprowadzę cię.
– Co?!
Zmierzył ją złym, zmęczonym spojrzeniem, z którego wyczytała, ile wysiłku kosztuje go każdy ruch.
– Inaczej cię zostawię – powiedział. Nie zrobiłby tego. Już nie. Oboje wiedzieli, lecz wtedy Koral zdała sobie sprawę, że musi zrobić wszystko, co jej każe, żeby uratować życie. Bez słowa wyciągnęła dłoń. Zamknął na niej palce.
Szli całkiem sprawnie. Byłoby pewnie szybciej, gdyby ją niósł, ale nie miał siły. Poprowadził dziewczynę po dachu oranżerii, pomógł zeskoczyć na duży płaski taras. Stamtąd bez specjalnych trudności po gzymsie i małym pinaklu ześlizgnęli się na wąską galerię. Na okalającej ją balustradzie siedziały skulone, czarne na tle mroku gargulce. Przebiegali obok, gdy jeden niespodziewanie poruszył skrzydłami. Corneta owionął mdły smród zepsutego mięsa.
Harpie, zdążył pomyśleć, wyszarpując pistolet zza paska. Rzeczywiście, stwory, które siedziały na balustradzie galerii, nie były kamienne. Najbliższy wydał przeciągły, paskudny syk. Teraz już kilka trzepotało skrzydłami, roztaczając mdlący odór. Wielki cień sfrunął z dachu na posadzkę, zagradzając Cornetowi drogę. Obok pojawił się drugi. Za plecami też usłyszeli łopot i chrobot pazurów. Najbliższa harpia podchodziła powoli, sycząc. Jej piękna ludzka twarz była skrzywiona w nieprawdopodobnym grymasie wściekłości i rozbawienia. Zaśmiała się, pokazując podwójny rząd ostrych, długich jak męski palec zębów.
Koral pisnęła cicho. Zasłonił ją sobą, przycisnąwszy do muru. Wiedział, że musi wystrzelać wszystkie, zanim zdążą nadlecieć ich siostry.
– Daj mi swój pistolet – wyszeptał do dziewczyny. – spokojnie i cicho. Żadnych gwałtownych ruchów.
Lewa ręka bolała tak, że z trudem zmusił się, żeby nią poruszyć. Rękaw miał przesiąknięty krwią, dłoń wilgotną i lepką. Harpie podchodziły bliżej, co chwila wybuchając chichotem i serią syków. Wabił je zapach krwi.
Wciągnął głęboko powietrze, policzył do trzech i zaczął strzelać.
Zakotłowało się. Dwa stwory, trafione niemal równocześnie, zawyły dziko, przemieniając się w pierzaste kule płomienia. W niebo uderzył chóralny wrzask. Ugodzone śmiertelnie harpie rozsypywały się na popiół. Cornet wciąż strzelał, gdy na tle księżyca ukazały się skrzydlate cienie. Rosły w oczach. Ich przeraźliwe krzyki mieszały się z jękami konających sióstr.