Cornet, ciężko dysząc, opierał się o ścianę. Z trudem otrząsnął się z resztek zaklęcia. Marnie się czuł i nie najlepiej wyglądał. Co prawda mocno oberwał, ale nie aż tak, żeby stracić tyle siły. Bolały go poparzone plecy i klatka piersiowa, rwała przestrzelona ręka. Ostrożnie dotknął zranionego ramienia. Wciąż krwawiło, nieznacznie, lecz uporczywie. Dawno powinno przyschnąć. Zrozumiał i warknął ze złości. Jasne, krew. Cholerna, pieprzona zaraza. Podarunek od klanu Seimle.
– To ołtarz, prawda? – usłyszał głos Koral.
Skinął głową.
– Tak, ale nawet nie pytaj, do czego służy.
– To miejsce jest jakieś dziwne. Ja…
– Boisz się? – przerwał. – Masz czego. Stoisz w Wieży Umarłych, kaplicy klanu.
Drgnęła.
– Oddajecie im cześć?
Cornet zaśmiał się chrapliwie.
– Skąd. Staramy się nie dopuścić, żeby wyleźli na zewnątrz. Banda upiorów z dawnych wieków. Jedyna szansa, że wzięliby się między sobą za łby. Chwilowo jesteśmy bezpieczni. Żadne zaklęcia nie sięgają Wieży.
– Jeśli tak, to jedyne miejsce, gdzie będą nas szukać – zauważyła trzeźwo. – Sykstus na pewno się domyśli, że tu jesteśmy.
– Nie. Uwierz mi.
– Dlaczego?
Bo nikt o zdrowych zmysłach by tak nie postąpił, pomyślał ponuro. Już zaczynał ich słyszeć. Niesłychanie odległe, nieczytelne głosy. Zaledwie pomruk pełny zdumienia i ekscytacji. Krew. Życie.
– Wieża nie jest zbyt uczęszczana – wyjaśnił. – Chodzi o coś w rodzaju tabu.
– No dobrze, ale w jaki sposób chcesz stąd wyjść?
Odruchowo wzruszył ramionami i skrzywił się
z bólu.
– Sykstus nie może trzymać tak potężnej blokady w nieskończoność. W końcu pęknie, a my uciekniemy.
– Przez ogród pełen chimer, żywych trupów, skrzydlatych potworów i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze?
– Aha.
Uśmiechnął się blado. Koral spojrzała na jego twarz, a potem na pokryty rdzawymi plamami rękaw.
– Krwawisz. Daj, opatrzę ci rękę.
Wzdrygnął się.
– Nie. Nic mi nie będzie. My… jesteśmy trochę inni.
– Przestań to powtarzać. Krwawisz całkiem podobnie.
Zastanowił się. Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi. Umarli i tak poczuli już krew. Chociaż może jeśli jej upływ trochę się zmniejszy, będą mniej podekscytowani. Zaczął podwijać rękaw.
Koral rozglądała się za jakimś prowizorycznym bandażem. We wnętrzu Wieży było zupełnie pusto, więc w grę wchodziła tylko jakaś część garderoby. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że ma na sobie elegancką nocną koszulę, za dużą bluzkę w kolorowe rybki, której lubiła używać jako szlafroka, i domowe pantofle. Fantastyczny strój na nocne wyprawy do siedliska demonów. Poszarpana kurtka Corneta nie nadawała się do niczego, więc po chwili namysłu zdjęła bluzkę i oderwała od niej rękaw.
– Usiądź na stole – poleciła.
Na ołtarzu? Crux zawahał się, ale uznał, że w sumie to wszystko jedno. Ściany wibrowały dźwiękiem. Cienie na blacie układały się w kształty zdeformowanych, krzyczących twarzy. „Krew, życie, krew, życie" – zawodziły mury, lecz Koral ich nie słyszała. Ostrożnie przewiązała ramię Corneta. Rana wydała jej się koszmarna. Nie miała pojęcia, jak Crux jest w stanie poruszać ręką. Nie spytała go o nic, bo twarz ściągnęła mu się w wyrazie napięcia. Oczy miał bardzo poważne.
– Koral – powiedział cicho – obejmij mnie.
– Och!
– Mocniej, dziewczyno. Staraj się o niczym nie myśleć. Powtarzaj coś, nie wiem, tabliczkę mnożenia, licz barany, cokolwiek. Skup się na tym i nie przerywaj. Ani na sekundę, rozumiesz?
– Cornet…?
– Cicho!
Ogarnął ją ramionami, przycisnął do siebie, aż z trudem łapała oddech. Słyszała, jak mocno wali mu serce. Bo było źle, bardzo źle. Wyjące twarze wyłaniały się ze ścian i zapadały pożarte przez następne. Wrzask rozsadzał Cornetowi czaszkę, uniemożliwiał zaczerpnięcie oddechu. Zacisnął zęby. Zew potężniał. Wznosił się i opadał na przenikliwej, zawodzącej nucie. Ponad tym wszystkim trwali oni, umarli. Zdawało mu się, że tonie w drobnym, niesłychanie ostrym żwirze, wdzierającym się do oczu, ust, nosa, powstałym z ich walczących między sobą osobowości. Czuł ich głód, ich żądzę. I wściekłość. Nienawidzili go. Wdzierali się w niego, ranili, szarpali. Bo się bronił. Bo nie chciał im dać tego, czego pragnęli. Co stało się ich obsesją, męką i nadzieją. Krew. Życie. Krew! Życie! Krew! Życie!
Cornet zagryzł wargi, kurczowo przyciskając do siebie dziewczynę. Coś w nim pękało, powoli, ale nieubłaganie. Walczył. Odpierał wpychające się w jego umysł istoty z rozpaczą i determinacją. Wtedy poczuł dotknięcie, które rozpoznał. Nie miał wątpliwości, choć nie potrafił uwierzyć. Nie rób tego! – krzyknął bezgłośnie, lecz sekunda szoku i słabości wystarczyła. Krzyknął drugi raz, z bólu, gdy nim zawładnęła. Stał się wysoką, czarnowłosą kobietą o twarzy jak serce. Lodowa piękność rozprostowała kurczowo zaciśnięte palce. Nie były białe jak porcelanowy bibelot, ale dziwnie kanciaste, za duże. I dlaczego tak boli lewe ramię? To nic! Życie! Życie! Krew! Aaaach! Matko?! Zostaw mnie! Precz! Jestem Cornet… Aaaach! I drobnym, jasnowłosym mężczyzną, którego srebrne oczy… Moje królestwo. Nie ma go. Obróciło się w proch. Tysiące lat. Odnajdę moje królestwo. Jestem… Nie! Cornet Calderon Dellvardan.
Smak krwi w ustach. Wokoło oni, przenikliwi jak jesienna zawierucha. Jestem Crux Cornet. Cornet Szubienica. Tak mnie nazywają. I być może przeliczyłem się. Być może nie znajdę dość siły, żeby przeciwstawić się woli umarłych.
Koral zapadła w błogą, miękką mgłę, pełną szeptów, wołania i prośby. Słodycz. Głęboka słodycz. Płynie przez palce gładka jak aksamit. Ciepła. Coraz jej więcej i więcej. Gdzieś tu ma źródło. Źródło, którego można dotknąć. Trzeba, bo wtedy słodycz wypełni ją całą, na zawsze.
– Nie rób tego!
– Co?!
– Nie pij mojej mocy.
Ocknęła się. Spojrzał w błękit pełen zdumienia. Wysunęła spod jego koszuli dłoń, której palce są wilgotne i lepkie.
– Cornet? Co się ze mną dzieje?!
– Im chodzi o krew, Koral. Wariują, bo czują krew.
– Nie rozumiem, co się stało.
– Cicho. Nic. Próbowali wypełnić cię moją mocą i wykorzystać. Nie pij jej. Może być dla ciebie zabójcza. Jestem jak pęknięty reaktor, rozumiesz?
Oszołomiona skinęła głową.
Cornet przetrzeźwiał trochę, jednak wciąż czuł przytłaczającą wolę umarłych. Zew nie ustawał. Zrozumiał, że nie potrafi się oprzeć. Za chwilę przemieni się w upiora opanowanego przez kilku najsilniejszych zmarłych, którzy odtąd będą toczyć w jego głowie walkę o władzę. Jeśli uda mu się uciec z Wieży, zanim go dorwą, wpadnie w ręce Sykstusa i wkrótce stanie się śliniącym się i błagającym o litość strzępem mięsa pod jego batem. Myśl, Cornet! Myśl! To nie jest śmierć, na jaką honor pozwala ci przystać.
Zmarli żrą się jak psy. Już dawno by go pokonali, gdyby nie szarpali się między sobą. Może w tym leży nadzieja. Szaleństwo, to prawda, ale również nadzieja.
– Koral – wyszeptał obcym, zdławionym głosem.
Znów szybowała we mgle. Spadała głową w dół, ku nieskończonym przestrzeniom, ku ciemności i słodyczy.
– Koral!
Potrząsnął nią. Szyja dziewczyny była miękka, głowa odchyliła się bezwładnie, ale powieki zadrgały.
– Cooornet…?
– Pomóż mi – wymamrotał przez zaciśnięte zęby. – Myśl o domu. Pokaż mi go! Wyobraź sobie, że wracasz do domu.
Dom? Mgła zaczyna rzednąć. Ojciec, Diana, milczące drzewa w ogrodzie. Jak daleko! Duży budynek z podjazdem i dwoma skrzydłami, rozpostartymi niby ramiona.
Muszę ich wpuścić, pomyślał Cornet. Na jedno mgnienie oka. Wykorzystać ich moc do otwarcia przejścia. Zwieść szansą wydostania się na zewnątrz, a potem, natychmiast gdy zaczną walczyć o dominację, przejść i zatrzasnąć kanał. Jeśli się nie uda, sprowadzę na klan kolejne przekleństwo w postaci upiora w moim ciele.