– Dokąd pójdziesz?
– Nie wiem. Tam, gdzie mnie łatwo nie znajdzie.
Przygryzła wargę.
– Zostań.
Przysiadł obok na brzegu łóżka. Wyciągnął rękę i zewnętrzną stroną dłoni pogłaskał dziewczynę po policzku. Miodowe włosy Koral prześlizgnęły się po palcach. Chciał zostać. Bardzo chciał. Powoli mijało napięcie związane z ucieczką i zagrożeniem życia i Cornet dopiero teraz poczuł, jak strasznie jest wyczerpany. Marzył o tym, żeby położyć się obok tej błękitnej i złotej dziewczyny, zamknąć oczy i pozwolić sobie odpocząć, lecz zdawał sobie sprawę, że to nierealne.
– Nie – powiedział, wstając. – Wiesz, że to niemożliwe.
– Dlaczego? – spytała. Jej głos trochę się łamał.
– Jestem twoim złym snem, Koral. Im prędzej się z niego obudzisz, tym lepiej.
– Nieprawda! – krzyknęła.
– Uważaj na siebie, dziewczyno.
– Cornet! – zawołała, ale już wyszedł.
Nabrała głęboko powietrza, zamknęła oczy. Zapragnęła jak najszybciej zapaść w sen, stracić pamięć, bo w pokoju zrobiło się nagle przeraźliwie pusto.
– Ćma? – zawołał półgłosem. Odpowiedziała mu cisza. Wiatr przemykał między nagrobkami, chłodny jak dotknięcie widma. Czarna, masywna bryła kościoła odcinała się od nocnego nieba. Słyszał suchy szelest ocierających się o siebie źdźbeł trawy i urywane, jakby zdyszane świergoty świerszczy. Cmentarz spał cichy i martwy. Tak martwy, jak potrafi być tylko kamień.
– Ćma?
Poruszała się ciszej niż wiatr. Nagle między bielejącym w mdłym świetle gwiazd krzyżem a figurą zamyślonego anioła pojawiła się jej blada trójkątna twarz. Wielkie, okolone sińcami oczy spoglądały na niego trwożnie.
– Panie? – zaszemrała.
– Potrzebuję dobrej kryjówki. Natychmiast. Przez jakiś czas zostanę u ciebie.
Wąskie, sine usta strzygi rozciągnęły się w uśmiechu.
– Tak, panie – odpowiedziała przepełniona radością, że okazał jej zaufanie. Będzie mogła mu służyć, nawet jeżeli nie potrwa to długo.
Justus stukał palcami w blat stołu. Nie czuł wściekłości ani zdziwienia. Raczej chłodną, starannie pielęgnowaną nienawiść, którą nasiąkał od dzieciństwa. Vallegro. Nie Calderon. Justus Vallegro Dellvardan. Stary go nie uznał. Nie nadał mu swego nazwiska. Dostał je ten długowłosy gnojek. Syn suki, pomiot wiedźmy. A teraz uciekł. W porządku. To mu nic nie da. Jego krew jest przeklęta. Niech zdechnie. Niech zdycha w nieskończoność. Calderon Dellvardan. Znajdę cię, bracie. Znajdę i będę patrzył na twoje poniżenie i agonię.
Do gabinetu wpadł Sykstus. Elegancki, blady, wściekły. Justus uniósł głowę. Sykstus nie usiadł. Krążył po pokoju.
– Jak on to zrobił? Nie jest tak potężny. Nikt nie jest. Obręczy nie można przełamać. Zresztą gdyby ją przełamał, nie używałby srebra. Posłał fantoma? Wywołał demona? Bez sprzętu, bez mocy? Nie wierzę, to niewykonalne.
– Nie uciekł sam.
Sykstus zatrzymał się. Nerwowo gestykulujące dłonie zamarły. W oczach pojawił się czujny błysk.
– Uważasz, że ktoś zdradził?
Justus potrząsnął głową.
– Nie. Pomogła mu tamta dziewczyna.
– Śmiertelniczka? Mało prawdopodobne. Dostała się tu raz, przypadkiem, i miałaby zaraz przełamywać blokady? Wiesz, ile wysiłku trzeba włożyć, żeby otworzyć pracownię?
– Ivo ją widział.
– Penetrowałeś umysł psa? – Na twarzy Sykstusa pojawił się wyraz obrzydzenia. – Musisz naprawdę nienawidzić Corneta.
Vallegro wzruszył ramionami.
– Chciałem wiedzieć, co się stało.
Starszy klanu z niesmakiem pokręcił głową.
– Są przecież pewne granice. No nic. Musimy znaleźć Cruksa. Rozważam zawiadomienie Kręgu.
Palce Justusa wybijały na blacie cichy, równomierny rytm.
– Jesteś pewien, że to konieczne?
– Już postanowiłem. Za duże ryzyko. Sami możemy sobie nie poradzić. On jest gotów zgubić cały klan. Choruje, Justus. Umiera. Nie ma nic do stracenia.
Ładne szare oczy Justusa na moment skrzyżowały się ze spojrzeniem starszego rodu. Potem Vallegro opuścił wzrok i wpatrzył się we własne ręce.
– Może jednak ma – powiedział cicho.
– O czym myślisz?
– O dziewczynie. Słodkiej, złotowłosej Koral Trada.
Sykstus się skrzywił.
– Ona nic nie znaczy. Wykorzystał ją, naraził na potężne niebezpieczeństwo. Nie jest głupi. Zdawał sobie sprawę, że się o niej dowiemy. Dlaczego uważasz, że mu na niej zależy?
– Nie znasz go. Naprawdę bardzo przypomina starego. Bezwzględny, ale sentymentalny. Ma we krwi słabość do śmiertelnych.
Sykstus się zamyślił.
– Zastanowię się nad tym. Może to jest jakiś pomysł.
Palce Justusa znów zaczęły bębnić po stole.
Koral przewracała się z boku na bok. Ostatnio wciąż budziła się o absurdalnych porach, nie mogąc z powrotem zasnąć. Było jej niewygodnie. Duszno, ciasno, gorąco. Zmieniła się. Łatwo wpadała w złość, irytowały ją drobiazgi. Domownicy stali się nudni. Złośliwi i męczący. Na niczym nie potrafiła skupić uwagi. Denerwowała się. Łapała się na tym, że wciąż patrzy przez okno i zagląda w głąb lustra. Starała się nie myśleć. Starała się zapomnieć, ale to nic nie dawało. Pod powiekami wciąż pojawiała się szczupła twarz, ciemne oczy, smukła sylwetka. I drobiazgi. Jakiś gest bez znaczenia, kształt paznokcia, drgnięcie ust. Cień rzucany przez rzęsy. Koral Trada przewracała się z boku na bok, udręczona, znużona, nie mogąc zasnąć.
Cornet przymknął powieki. Poczuł, jak ogarnia go fala wściekłości. Zacisnął zęby. Boże, ten piwniczny zaduch! Ściany zwalają się na niego, przytłaczają, aż trudno odetchnąć. Chowa się po norach jak szczur. Wspaniale! Ponury, zawzięty, z pięściami wciśniętymi w kieszenie, krążył pomiędzy murami, od których zawsze ciągnęło wilgocią. Gdzie się obrócił, ścigało go szarobłękitne spojrzenie. Schudł, twarz mu się ściągnęła, oczy płonęły jak u wilka. Wszystko doprowadzało go do furii. Kryjówka w krypcie kościoła, przerażony, pokorny wzrok Ćmy, ramię, które nie bardzo chciało się goić. A najbardziej miodowe włosy. I drobna postać w białej koszuli. Czuł, że się dusi. Czuł, że musi wyjść zaczerpnąć powietrza i zobaczyć szarobłękitne spojrzenie.
– Ćma! – wrzasnął z irytacją.
Pojawiła się natychmiast. Chuda jak pająk. Czarne kudły w strąkach, zgarbione plecy.
– Chcę, żebyś kogoś dla mnie znalazła, rozumiesz? Możliwie szybko. Jest mi coś winien. A ja również muszę mu coś oddać. Zaaranżuj nam spotkanie, Ćma. Czas
na rewanż.
Posłusznie kiwnęła głową. Ale wlepione w niego oczy były pełne lęku.
Asfalt jest mokry. I latarnie rozmazują na nim światło jak plamy oleju. W powietrzu wisi mżawka, rzeka spięta mostem wygląda niby szpetna, krzywa blizna. Cornet idzie spokojnie, niespiesznym krokiem, nie kryjąc się. Przez plecy ma przewieszony miecz, którego tak dawno nie nosił. Oddycha głęboko. Powietrze jest zimne, wilgotne, pachnie rzeką. W cieniu po drugiej stronie mostu coś się porusza. Od ściany budynku odkleja się ludzka sylwetka. Przybliża, wchodzi w krąg żółtych ślepiów latarni. Przeciwnik jest młodszy, chudy jak szkielet. Jego mizerną twarz znaczy piętno choroby. Krzywi się w grymasie uśmiechu, zęby lśnią wilgotnie. Ostatni z klanu Seimle. Miecz także niesie na plecach.
Przyjdzie mi się zmierzyć z widmem, myśli Cornet. Nagle, właściwie bez zdziwienia, zdaje sobie sprawę, za co nienawidzi umierającego chłopaka. Za Koral. Za to, że mściwie, bezpowrotnie odsunął go od niej. Gdyby nie przeklęta krew, przeprowadziłby ją bez chwili zastanowienia.
– Cornet Calderon Dellvardan – mówi chłopak, potrząsając głową z niedowierzaniem. – Kto by pomyślał? Witaj, oprawco.
Jego czaszka jest obciągnięta pergaminową skórą, oczy zapadłe.
– Ostatni z klanu Seimle – mówi Cornet. – Mój akt litości.
Przeciwnik odsłania w uśmiechu blade, bezkrwiste dziąsła.
– Yekke Alder Seimle. Ale mylisz się, oprawco, już nie ostatni.
– Musisz być szalony, żeby płodzić potomków i rozsiewać zarazę, Yekke. – Cornet wzrusza ramionami.
Alderem wstrząsa dreszcz.
– Chciałem, żebyś to poczuł, Cornet. Żebyś wiedział. Teraz ty też jesteś chory, teraz i ciebie będą ścigać, żeby zabić. Żeby, jak to mówią, wyeliminować źródło zarazy. Rozumiesz, jak to jest, Cornet? Nie chcesz umierać, co? Dla dobra Ludu sam ze sobą nie skończysz, mam rację, co? Nie masz zamiaru poddać się bez walki, oprawco.
– Yekke – mówi Crux z politowaniem – zdobądź się na odrobinę dumy. Nie poniżaj się, bo flaki się we mnie przewracają.
– Dlaczego mnie oszczędziłeś? – napastliwy ton, a w nim dźwięczy coś jakby wyrzut.
Cornet uśmiecha się krzywo.
– Nie chciało mi się podnosić miecza. Ręce mnie rozbolały.
Przez twarz tamtego przebiega skurcz.
– Teraz też cię rozbolą, tchórzu?
Crux mruży powieki.
– Nie – mówi drwiąco. – Nie zdążą.
– Wyzwałeś mnie na pojedynek, więc walcz – warczy Alder, wyciągając miecz z pochwy.