– Jaki pojedynek? Raczej jatka – mówi Cornet półgłosem, sięgając do rękojeści broni. Oczywiście ma rację. Alder naciera na niego z furią, ale Cornet odbija cięcie z łatwością. Jakby prowadził ćwiczenia z dzieckiem. Wie, dlaczego tamten przyjął wyzwanie. Żeby umrzeć. Paruje następny cios i robi półobrót. Tym razem może sobie pozwolić na litość bez popełnienia błędu. Tnie przeciwnika sprawnie, krótko, przez bark i klatkę piersiową. Yekke chwieje się i pada. Słychać brzęk metalu upuszczonego na bruk. Krew podbarwia kałuże na czerwono. Drgają cienkie, papierowe powieki, światło załamuje się na wyszczerzonych zębach. Wychudzona twarz staje się maską upiora.
Ja też tak będę wyglądał, myśli Cornet i przebiega go dreszcz. Unosi miecz jednym ruchem i przebija leżące ciało. Na wszelki wypadek. Wyciera ostrze ubraniem trupa. Mżawka gęstnieje. Chłód kąsa dłonie i twarz. Cornet wsuwa ręce w kieszenie, podnosi kołnierz kurtki. Ostatni z klanu Seimle śmieje się do zachmurzonego nieba, a deszcz głaszcze mu włosy, rozmywa kałuże krwi.
Dni mijały, a Koral przeżywała je w zupełnym odrętwieniu. Nie zdawała sobie sprawy, że przeszło ich tak wiele. Zbliżał się termin jej ślubu z Dawidem Ulterem, chłopakiem, który dobrze się zapowiadał w firmie ojca, który nie znaczył więcej niż płaska sylwetka przesuwająca się między meblami. Nie była pewna, czy potrafi odtworzyć w pamięci jego twarz. Obojętnie obejrzała nowy dom, prezent ślubny od ojca. Obojętnie wydawała rozporządzenia co do szczegółów wystroju. Obojętnie znosiła piskliwą, chaotyczną ruchliwość Diany, zachwyconej, że może garściami wydawać pieniądze przeznaczone dla siostry. Tylko w sprawie sukni okazywała dziwne ożywienie. Odrzuciła wszystkie modele markowych domów mody, wszystkie nowatorskie pomysły projektantów. W sumie kazała sobie uszyć ciężką, długą suknię o staroświeckim kroju, możliwie najbardziej przypominającym strój lodowej piękności ze świerszczem w porcelanowych palcach, widziany na portrecie w Galerii Szeptów. Jakby to mogło w czymś pomóc, coś odmienić, skoro Cornet milczał. Wołała go nieskończoną ilość razy, błagała, płakała i modliła się, lecz lustrzane tafle pozostawały zimne i głuche.
Teraz krążyła po pokoju w białej staroświeckiej sukni, obijając się o ściany, które zrobiły się nagle za grube, gwałtownie zacieśniając przestrzeń. Miała wrażenie, że ktoś wepchnął ją do pudełka pełnego mdłych, przesłodzonych czekoladek. To nie do zniesienia! Padła na łóżko, ale natychmiast zerwała się znowu do nerwowej karuzeli wokół pokoju.
Oddychała gwałtownie, kostki zaciśniętych pięści zbielały.
Nie! – krzyczał w niej jakiś głos. Nie! Nie! Nie! Dosyć tego! Poczuła, jak ogarnia ją wściekłość, ślepa i głęboka.
Podeszła do lustra w srebrnej ramie, wpatrzyła się z nienawiścią w lśniącą taflę.
– Cornet! – powiedziała ochrypłym, niskim głosem, drżącym ze złości. – Skurwysynu! Bydlę! Wiem, że mnie słyszysz.
Tremo odbijało jej wykrzywioną gniewem twarz. Dotknęła powierzchni, naparła na nią.
– Cornet! – wrzasnęła. – Cornet! Nie zostawiaj mnie tak, ty draniu! Pokaż się!
Cisza. W lustrze odbicie pokoju i ona, biała staroświecka harpia.
– Sukinsynu, nie masz tyle odwagi, żeby ze mną porozmawiać? Nawet tyle? Wiem, że mnie słyszysz!
Rzeczywistość pękła nagle. Czas się zatrzymał w jednej chwili, jednym gwałtownym rozbłysku.
Lustro ciemnieje, powierzchnia staje się matowa, odbicia nikną. Palce, które starają się zagłębić w tafli, z bezsilną złością drapią powierzchnię.
– Cornet!!!
– No, o co chodzi? – ostry, gardłowy głos, w oczach paskudny błysk. Za plecami ma grube kamienne mury, pajęczyny i półmrok. Jest zły. Twarz mu się ściągnęła, mięśnie szczęk drgają. Ale i ją wypełnia potężna fala furii.
– Jutro wychodzę za mąż – wycedziła.
W lustrze brzydki, kpiący uśmiech, zmrużone oczy.
– Powodzenia na nowej drodze życia, skarbie.
Koral oślepia eksplozja wściekłości. Niemal nie zdaje sobie sprawy, że uderzyła Corneta w twarz. Ręka przeszła przez taflę jak przez mgłę. Nie powstrzymał jej, nie poruszył się. W szarym błękicie rodzi się i rozrasta rozpacz, bo nic go to nie obchodzi. Jego nie obchodzi, a jej usta stają się nagle bezkrwiste, zaciśnięte w kreskę.
– Myślałam… myślałam, że… – mówi, nienawidząc się za to upokorzenie – tobie też zależy. Przepraszam. Zapomnij o tym.
– A skąd wiesz, że nie?
Zachłysnęła się, umilkła.
– Chcesz być taka jak ja? Chcesz, żebym cię zabrał, o to chodzi? Odkąd cię zobaczyłem, nie myślę o niczym innym. Zadowolona?
– Więc zrób to. Ja nie dbam o nic. Mam cię błagać? W porządku. Przed tym też się nie zawaham. Przeprowadź mnie, Cornet.
– Nie mogę! – krzyknął. W jego głosie oprócz wściekłości brzmiała nuta smutku. Dopiero teraz zauważyła, że zmizerniał.
– Dlaczego? – spytała.
Przesunął ręką po twarzy, spuścił wzrok.
– Bo naprawdę mam przeklętą krew. Gdybym cię przeprowadził, skazałbym cię na to samo.
– Oszukałeś mnie! Powiedziałeś, żebym nie wierzyła w to, co mówi o tobie Sykstus, bo to same kłamstwa.
Westchnął.
– Nie do końca.
Zagryzła wargę.
– Nie do końca – powtórzyła z goryczą. – O Boże.
Cornet milczał przez chwilę.
– To kwestia punktu widzenia.
– To znaczy, że pozabijałeś tamtych bezbronnych ludzi.
– Tak. Ktoś musiał to zrobić. Padło na mnie. Starszy klanu Mwee, którego ziemię zagarnęli, siedzibę zrabowali, a członków wybili do nogi, był magiem. I umierając, rzucił na nich przekleństwo zarazy. Niestety, bardzo skuteczne. Odtąd klan Seimle stał się zagrożeniem dla całego Ludu.
– Dlaczego?
– Podstępem zarażali innych.
– Po co? – szepnęła Koral z niedowierzaniem. Cornet wzruszył ramionami.
– Z nienawiści. Większość rzeczy robimy z tego powodu, dziewczyno.
Palce Koral nerwowo drgnęły, ale głos brzmiał spokojnie.
– Wykorzystałeś mnie, prawda? Świadomie naraziłeś na cholerne niebezpieczeństwo, a może nawet śmierć, wzywając do domu Sykstusa. Zaprzeczysz, Crux?
Po twarzy Corneta przebiegł skurcz.
– Nie. Nie zaprzeczę.
– Wobec tego co ci zależy mnie przeprowadzić? Przecież sama tego chcę.
– Oszalałaś?!!! – wrzasnął. – Teraz mi zależy. Myślisz, że mogę ot tak skazać cię na śmiertelną chorobę? Pokochałem cię, idiotko. Nie mam pojęcia, w jaki sposób do tego doszło. Wariuję przez ciebie. Prześladujesz mnie. Gdzie spojrzę, widzę twoją twarz. Bardzo pragnę cię przeprowadzić, ale nie wolno mi tego zrobić. Dotarło?
– Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć – warknęła. – I co teraz, mam prosić kogoś innego?
Pobladł gwałtownie.
– Nie.
– Nie możesz ty, załatwię to z kimś innym. Choćby z twoim cholernym braciszkiem.
– Nigdy.
– Niby dlaczego?
Oczy Corneta pociemniały z gniewu.
– Bo nie zwykłem rozdawać tego, co należy do mnie.
– No proszę – syknęła. – Traktujesz mnie jak rzecz.
– To on traktowałby. Zrobiłby z ciebie niewolnika, maszynę albo zabawkę. Zależnie od kaprysu. Uzależniłby cię od siebie na zawsze. A potem złamał, upodlił i kopnął w kąt. Mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia, Koral. Lud Luster traktuje gatunek ludzki jak śmieci.
– Ty też, Cornet?
Zacisnął usta, dłonie drgnęły.
– Nie graj ze mną w ten sposób, dziewczyno. Uszanuj moją inteligencję, skoro nie chcesz uszanować własnej.
– Co z nami będzie, Cornet? Jutro mam wyjść za mąż! – krzyknęła rozpaczliwie. – Nic cię to nie obchodzi? Pozwolisz na to?
– Nie.
– Więc zrób coś. Przeprowadź mnie albo nie, wszystko mi jedno. Tylko zabierz mnie stąd, dłużej tego nie wytrzymam.
Poczuł, jak znów ogarnia go złość.
– Chcesz, żebym cię zabrał?
– Tak! – wrzasnęła z furią. – Właśnie tego chcę.
– Żebyś potem jęczała i wygadywała, jak strasznie cię skrzywdziłem?
Teraz ona zbladła.
– Bez obaw! – warknęła.
– Ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?
– Niech cię diabli, Cornet! To twoja ostatnia szansa. Teraz mi odmówisz i wszystko przepadnie. Nie zawołam cię więcej, nie zechcę widzieć na oczy. A ty będziesz do końca życia żałował. I ja też.
– W porządku. – Wycelował w nią palec. – Nie życzysz sobie ślubu? Załatwię to. Tylko nie chcę słyszeć żadnych pretensji. Na twoją pieprzoną prośbę, Koral.
– Żebyś wiedział, bydlaku! – krzyknęła, lecz lustrzana tafla znów pokazywała tylko odbicie jej wściekłej, pobielałej ze złości twarzy.
– Wejdź, chłopcze – powiedział Edward Trada, otwierając przed Dawidem drzwi gabinetu. Przekroczył próg i zamarł, tak że idący z tyłu Ulter omal na niego nie wpadł. Na kosztownym orzechowym biurku siedział w niedbałej pozie długowłosy mężczyzna. Spojrzał na wchodzących z uśmiechem, który zmroził Tradzie krew w żyłach, niczym tchnienie wiatru spod lodowca.
– Witam, panowie – odezwał się uprzejmie. – Miło widzieć was obu, bo zdaje się, że będziemy musieli rozwiązać wspólny drobny problem. Siadajcie, proszę.