Koral odetchnęła z ulgą. Parszywy tchórz, pomyślała.
– Co się tak gapisz? – warknął Justus. – On żyje. Ma tylko kłopoty. Ale to nic. Za chwilę będzie miał problem. Bardzo przykry i bardzo bolesny, uwierz mi. A wtedy przestanę się nim przejmować, mała śmiertelniczko.
Zamknęła oczy, żeby nie patrzeć na wykrzywioną złośliwie gębę Justusa. O Boże, w co ja się wpakowałam, jęknęła w myślach. To nie może się dziać naprawdę.
Lecz w głębi duszy wiedziała, że jednak się dzieje, a jej pozostaje nadzieja, że Cornet nie da się wciągnąć w zasadzkę i znajdzie sposób, żeby ją uwolnić.
Cornet zbudował kolejne zamazane, matowe przejście. Przekroczył je i zaklął paskudnie. Wiatr ciskał tumanami kurzu, na niebie ponuro tliło się obrażone, zamierające słońce wielkości męskiej pięści. Trafił do następnego cienia. Rdza wepchnęła go w zaświaty, dominium umarłych, gdzie jeszcze nie należał, więc błąkał się teraz między cieniami, jak potępiona dusza szukająca drogi do domu.
Miał fatalne przeczucia, dławił go lęk o Koral, rozsadzała wściekłość. Na razie brakowało mu czasu, żeby zastanawiać się nad podłością Rdzy. Przyjdzie i na to pora. W każdym razie w Kręgu zyskała potężną moc. Dał się cofnąć między cienie łatwo jak pierwszy lepszy szczeniak.
A to suka, pomyślał z goryczą, splatając kolejne przejście, które miało go znowu zaprowadzić do zakurzonego, spowitego w półmrok przedpiekla.
Koral z trudem rozchyliła powieki. Odkąd została porwana, nieustannie trwała w sennym odrętwieniu. Jawa mieszała się z majakami, aż w końcu dziewczyna straciła poczucie czasu i rzeczywistości. Nie wierzyła własnym zmysłom i pamięci. Czasami nie potrafiła powiedzieć, czy naprawdę spotkała i pokochała Corneta, czy znajduje się w siedzibie rodu Dellvardan, czy może raczej w szpitalu dla obłąkanych. Z czasem przestało ją interesować i to. Zobojętniała na wszystko. Właściwie nie miała poczucia krzywdy. Nie doznawała żadnych cierpień, nie czuła głodu, nie spotkało jej nic złego ze strony klanu. Większość czasu przesypiała, bez tęsknoty do wolności, bez myśli o Cornecie. Tylko sny miewała męczące. Było jej wtedy duszno, gorąco, niewygodnie. Przygniatał ją wielki, ciepły ciężar, jakby nieznane zwierzę usiłowało ułożyć się na niej do snu. Nie lubiła tych majaków. Zostawało po nich lekkie uczucie obrzydzenia i cień ostrego, słodkawego zapachu. Rzeczywistość Koral zawęziła się do wypełnionej niejasnymi rojeniami przestrzeni pokoju, w której pływała niczym w kadzi pełnej mgły i wszechobecnej senności.
Teraz ktoś suchym szeptem wypowiadał jej imię, tak natarczywie, że z niechęcią otworzyła oczy. Zamrugała ze zdumienia, bo stojąca nad łóżkiem postać wyglądała dziwaczniej niż senne majaczenia. Wychudła, spowita w brudne łachmany istota patrzyła na Koral przenikliwie. Usta, przypominające pęknięcie w bladej skórze, powtarzały jej imię. Ogromne oczy, oprawne w podkowy sińców, były całkowicie czarne, pozbawione białek i tęczówek. Czoło, policzki i brodę pokrywały równoległe blizny. Do twarzy lepiły się w strąkach ciemne, podobne do sznurków włosy.
Szok wywołany pojawieniem się stwora otrzeźwił dziewczynę. Przestraszona poruszyła się na łóżku, podciągnęła kołdrę. Na ten widok wargi istoty rozciągnęły się w uśmiechu. Koral dostrzegła trzy rzędy cienkich, ostrych jak szpile zębów.
– Nie zbliżaj się! – syknęła.
Stworzenie wyciągnęło przed siebie kościste dłonie w geście, który chyba miał oznaczać przyjaźń.
– Nie bój się – zaszemrało. – Jestem Ćma, strzyga.
Uśmiech nie schodził z upiornej twarzy.
– Dobrze, że żyjesz. Przyszłam cię zabrać. Widzisz?
Z fałdy chałatu wyciągnęła pęk kluczy.
– Myślą, że służę im – wąskie usta drgnęły. – Ale to nieprawda. O nie! Służę panu. On jeden był dla mnie dobry. Pamięta moje imię, wiesz? Nie bój się. Pan cię kocha, dlatego przyszłam. Zabiorę cię i schowam, a on będzie zadowolony. Pochwali mnie. Powie: dobrze się spisałaś, Ćma.
Koral powoli zaczynała rozumieć.
– Twój pan to Cornet, tak? – spytała, czując, że serce zaczyna mocniej bić. – Służysz Cornetowi?
Strzyga skwapliwie przytaknęła.
– Ale oni nie wiedzą – zniżyła głos, rozglądając się czujnie. – Chodź, zabiorę cię.
Dziewczyna błyskawicznie wyskoczyła z łóżka. Dziwne otumanienie minęło, choć fizycznie czuła się bardzo słaba. Nogi się pod nią ugięły, gdy stanęła na podłodze, ale postanowiła przemóc zmęczenie. W żadnym razie nie mogła zmarnować szansy ucieczki.
Strzyga wyciągnęła kościstą dłoń.
– Chodź! – ponagliła.
Koral ujęła podaną rękę i drgnęła. Palce były lodowate, cienkie jak u kościotrupa.
Ćma wyprowadziła dziewczynę na korytarz. Przypominał piwnicę, z której uwolniła Corneta. Koral zobaczyła rzędy drzwi i kamienną posadzkę, lecz sklepienie wisiało niżej, brakowało nisz z posągami, a światło miało zielonkawy odcień. Strzyga pociągnęła ją za sobą. Skradały się przylepione do ściany, a ich cienie tańczyły na ceglanych murach. Korytarz miał mnóstwo odnóg i Koral natychmiast straciła orientację. Przez chwilę bała się, że krążą w kółko, bo wszystko wokół wyglądało tak samo, lecz Ćma prowadziła pewnie, bez wahania. Z czasem korytarze zrobiły się węższe i niższe. Ze ścian wydobywało się coraz mniej światła. W końcu przeszło w półmrok, potem w bladą poświatę. Było coraz ciaśniej. Korytarze zmieniły się w tunele. Koral znów zaczęło ogarniać odrętwienie, wrażenie nierealności. Zapadła zupełna ciemność, powietrze przesycał piwniczny zaduch. Czołgała się po omacku, na czworakach, wleczona przez zimną kościaną rękę. Straciła poczucie czasu, jawa i sen znów się przemieszały, tak iż w końcu nabrała przekonania, że to śmierć prowadzi ją gdzieś na drugą stronę świata.
Powietrze pachniało kurzem i było aż gęste od drobin próchniejącego drewna. Ściany z surowych kamieni obrosły pajęczynami. Smugi światła z trudem przeciskały się przez szpary w zabitych deskami oknach, tak że wnętrze dzwonnicy zdawały się przewiązywać lśniące sznury. Cornet ostrożnie postawił stopę na kolejnym stopniu. Chwilę badał jego wytrzymałość i zaryzykował krok. Przepróchniałe drewno zaskrzypiało, uginając się pod ciężarem, ale nie pękło. Crux wspiął się już do połowy wieży. Schody, po których szedł, przypominały drabinę o nieco szerszych stopniach. Chwiały się tak bardzo, że chwilami miał wrażenie, jakby spacerował po linie.
Spojrzał w dół. Pod sobą zobaczył ażurową konstrukcję z belek i desek, która wydawała się mniej stabilna niż pajęczyna stworzona ze smug światła. Miejscami brakowało po trzy, cztery stopnie. Urwane fragmenty poręczy zwieszały się nad przepaścią klatki schodowej wbrew logice i prawu ciążenia. Poszczególne kondygnacje schodów oddzielały drewniane podesty. Przez dziury po brakujących deskach można było spojrzeć w ciemniejącą czeluść.
Stopień, na którym Cornet postawił nogę, pękł nagle, rozsypując się częściowo w fajerwerk spróchniałych drobin. Stopa Cruksa osunęła się, uderzyła w niższy szczebel, który także trzasnął. Cornet chwycił się bocznych belek, podciągnął na rękach, oparłszy nogę o kikut złamanego stopnia. Na szczęście szczebel wytrzymał, chroniąc Corneta przed upadkiem. Crux dotarł do podestu i na chwilę przerwał wspinaczkę. Musiał zaczerpnąć oddechu. Zadarł głowę, spojrzał w górę, oceniając, jaki dystans ma jeszcze do pokonania. Zobaczył ciemną paszczę dzwonu zawieszonego u pułapu. Z poprzecznej belki, niby martwy wąż, zwisał sznur. Otaczały go unoszące się w powietrzu obłe, ciemne kształty. Wyglądały niepokojąco. W półmroku Cornet nie był w stanie ich rozpoznać. Dopiero gdy pokonał dwie następne kondygnacje, przekonał się, czym są. Z powały na długich, cienkich sznurkach zwieszały się martwe gołębie. Powieszono je za nóżki, tak że wyschłe oczodoły łypały w dół na wdrapującego się przybysza. Wisiały na różnej wysokości, lekko wirując i kołysząc się w powietrzu. Spiżarnia strzygi.
Corneta mimo woli przeszedł dreszcz. Poczuł nieuzasadniony niepokój, jakby nieżywe ptaki stanowiły ostrzeżenie i groźbę w języku, którego nie rozumiał. Przypominały mu zmumifikowane anioły.
Gdy tylko wyrwał się spomiędzy cieni, otrzymał wiadomość od Ćmy. Strzyga uwolniła Koral i miała zaprowadzić Corneta do lochu, gdzie ją ukryła. Bardzo bała się Sykstusa, więc na miejsce spotkania wyznaczyła jedną ze swych tajnych kryjówek, dzwonnicę opuszczonego cmentarnego kościoła.
Cornet wspiął się jeszcze o kilka szczebli. W półmroku spowijającym sklepienie wieży nie mógł dostrzec sylwetki strzygi.
– Ćma! – zawołał półgłosem. – Ćma!
Odpowiedziała cisza. Martwe gołębie leniwie obracały się na sznurach. Cornet zrobił następny krok, gdy nagle jakaś siła spętała mu nogi, świat wykonał zdumiewający przewrót, a dzwonnica wywróciła się, lądując dachem w dół. Crux szybował między trupami ptaków jak bluźniercza wersja świętego Franciszka. Dyndał uwieszony za kostki na sznurze przymocowanym do belki z dzwonem. Długie włosy powiewały niczym rdzawy sztandar.