Выбрать главу

Samanta jest bramą. A ty kluczem, synu. Pamiętaj o krwi.

Nie zrozumiałem ani słowa. Widmowa twarz Samanty obróciła się ku mnie. Oczy o źrenicach z wirujących galaktyk płonęły błękitem. Niebo śpiewało wysokie, wibrujące dźwięki układające się w monotonną pieśń.

– Życie. Sen – powiedział cień dziewczyny.

Poszybowałem w górę. Płynąłem z rozpostartymi ramionami ku źrenicom jak galaktyki. Umierałem. Przed oczami niczym film przewijało się całe moje życie. Seria obrazów. Brzydkich. Karykaturalnych. Głupcy wygłaszający banały, podli nauczyciele, nadęci wykładowcy, ukrywający pod płaszczykiem naukowego żargonu swoją małość, snobizm i nędzę intelektualną. Próżne, złośliwe, puste dziewczyny, zazdrośni lub irytująco głupkowaci koledzy i Margot. Moja Margot. Minoderyjna, chciwa, wyrachowana drobnomieszczanka, pretensjonalna idiotka o duszy sknery i cwaniaczki, przeświadczona o własnej doskonałości. Nic. Zero. Księżniczka w jednej chwili przemieniona na powrót w żabę. I ja ją miałem za słodką? Za cudowną? Za piękną? Małą, krępą, krótkonogą pokrakę, wlokącą za sobą wydęty odwłok? Zobaczyłem w niej kopię jej matki, starej ropuchy o wiecznie niezadowolonym pysku. Moja perła okazała się kupką zgniłego śluzu. Nie czułem żalu. Przecież umarłem i byłem wolny. Może gniew. Oczywiście. Wielki, wszechogarniający gniew. Chcą mnie zniszczyć. Stłamsić. Upodlić. Są moimi wrogami. Wszyscy wokoło. Każda z tych istot. Bo płynie w nich obca krew, powiedział głos z nieba.

Pamiętaj o krwi, synu.

Film z mojego życia kręcił się jak oszalały. Obrazy migały przed oczami, zamazane, wirując we wściekłym korowodzie. Zlały się w jeden świetlisty błysk, w ogłuszającą eksplozję. Oślepłem. W uszach słyszałem wysoki, natarczywy gwizd. Głos w mojej głowie brzęczał głucho.

Ona jest jedną z nas.

Spadłem na ziemię, a właściwie poczułem się tak, jakbym wpadł z impetem do własnego ciała. Dobrze, że nie tyłem naprzód, pomyślałem oszołomiony. Lodowy świat rozprysnął się na kawałki, a ja byłem prawie pewien, że dostrzegłem moment, w którym zamrożona rzeczywistość ruszyła do przodu.

Wciąż ściskałem słupek ze znakiem drogowym. Serce tłukło mi jak kafar, kolana zrobiły się dziwnie miękkie, ale i tak czułem się zdumiewająco dobrze. Nie, nie pomyślałem, że jestem wariatem. Wiem, że powinienem, lecz taka myśl wcale nie postała mi w głowie. Dotknąłem nieznanego, spotkałem się z nadprzyrodzonym, wrażenie było piorunujące, ale w jakiś dziwaczny sposób podobało mi się. Zdarzyło się coś, co rozbiło nudną, beznadziejną powszedniość. Coś, wobec czego histerie na temat zarobków, niezapłaconych rachunków i przyszłości Perełki traciły znaczenie, blakły jak wytarty jeans. Życie wyciągnęło do mnie ramiona, postanowiło przypomnieć, że w zanadrzu ma jeszcze wiele możliwości. Przyszłość nie jest przesądzona, śpiewało moje serce. Nie skończy się na kiśnięciu w związku z Margot po sam gorzki koniec, aż za mymi plecami stanie zgorzkniała, przepełniona rozczarowaniami starość. Nie skończy się. Tyle wiedziałem na pewno.

Przyznaję, porządnie mną potrzepało. Miałem dreszcze, przez jezdnię przelazłem na trzęsących się nogach. W końcu nie tak łatwo się pozbierać, kiedy umierasz, a w następnej chwili zostajesz wskrzeszony. Trochę wyrozumiałości, panowie.

Wreszcie udało mi się dobić do bezpiecznej przystani kawiarnianego ogródka. Podszedłem do stolika Samanty. Uśmiechnęła się do mnie i wstała, żeby podać mi rękę.

– Cześć – powiedziała.

Miała melodyjny, niski głos, tak że od razu chciałoby się posłuchać, jak śpiewa bluesy.

Uśmiechnąłem się także. Podniosła na mnie oczy szarozielonej barwy, które nie przypominały już galaktyk, tylko przywodziły na myśl rozległe, dalekie krainy, gdzie zawsze panuje spokój. Mogły rozbudzić tęsknotę za tymi tajemniczymi miejscami w niejednym facecie. We mnie rozbudziły natychmiast.

Odsunąłem krzesło, żeby usiąść.

– Cieszę się, że pan przyszedł – rzuciła.

Ja też się cieszyłem. Bardzo.

– Nie zamówiłam panu piwa, bo byłam prawie pewna, że musiałabym wypić je sama.

– Nie dałaby pani rady? – spytałem.

Znów uśmiech i figlarny błysk w morskich przestrzeniach oczu.

– Pan mnie nie docenia. Drugie piwo to nie przeciwnik. Nie dla kobiety obracającej się w kręgach bohemy wprost z architektury wnętrz. Chodzi o reputację. Samotnie można wypić jedno piwo, nie więcej.

– Teraz może już pani zamówić drugie – powiedziałem.

Skinęła głową.

– Pewnie dojdzie i do tego. Zastanowił się pan nad propozycją?

Odchyliłem się na krześle.

– Trudno się nie zastanawiać. Jest kusząca jak oferta rodem z piekła. Co mam oddać w zamian? Duszę?

Uniosła brwi.

– Z tego, co wiem, na razie tylko ręce. Ale współpraca może się rozwinąć. Proszę uważnie czytać papiery. Pewnego dnia będzie między nimi cyrograf.

– Pani już taki podpisała?

– Niestety. Dostałam jedynie standardową umowę. On dba tylko o pańską duszę.

Mrugnęła do mnie.

– Kontrahent – spytałem – czy smagły dżentelmen pachnący siarką?

– Nasz Lord Nabab – mruknęła. – Przyszły właściciel szalonego pubu w stylu gotyckiego horroru. Nie, źle mówię. To nie ma być gotycki horror, ale spełnienie jego dziwacznych wizji. Czepia się każdego szczegółu, drobiazgów. Wszystko musi wyglądać tak, jak zaplanował. Ciężko się z nim pracuje, zobaczy pan.

– To nie brzmi zbyt zachęcająco – wtrąciłem.

– Faktycznie, niezbyt – przyznała. – Ale za to płaci doskonale, zawsze w terminie. Jeśli jest zadowolony, dorzuca ekstra premie.

Pochyliłem się ku niej.

– Dlaczego nie skontaktował się ze mną osobiście? Wzruszyła ramionami.

– Bo jest dziwakiem. Pracowników traktuje trochę jak swoją własność. Uważa, że może mnie obarczać przeróżnymi zadaniami, jeśli już zgodziłam się coś dla niego robić. Mam być teraz pośrednikiem między nim a panem. Na osobiste spotkanie przyjdzie czas, jak powiedział.

Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby ten czas nadszedł możliwie późno. Towarzystwo Samanty odpowiadało mi o wiele bardziej niż współpraca z ekscentrycznym, pryncypialnym staruszkiem, jak wyobrażałem sobie kontrahenta.

– A ja myślałem, że w tym kraju nie zdarzają się bogaci szaleńcy obdarzeni wizjami.

Uśmiechnęła się.

– On z pewnością nie pochodzi z naszego kraju. Z Europy też chyba nie. To jakiś Arab czy inny mieszkaniec Orientu. Najprędzej Lewantyńczyk.

– Lewantyńczyk? – zdziwiłem się.

Zrobiła ruch dłonią.

– Och, wie pan. Oliwkowa cera, sucha orla twarz, płonące oczy i szopa siwych włosów. Mówi prawie bez akcentu, ale jakoś gardłowo.

– Niemożliwe – powiedziałem. – Takich facetów nie ma. Może w filmach klasy B.

– Do licha, prawie zapomniałam. Kazał dać panu książkę. Proszę.

Podsunęła ku mnie oprawny w skórę manuskrypt. Musiał być bardzo stary. Tłoczone na skórze wzory niemal się zatarły. Księga nie miała tytułu. Osłupiały przewróciłem kilka stron. Pergamin, nie papier. Pokryty gęsto rzędami zdumiewających znaków, które nie przypominały żadnego znanego mi pisma.

– Po co to? – wyjąkałem.

– Nie mam pojęcia – powiedziała. – Na pewno nie dla inspiracji plastycznej. W książce nie ma żadnych obrazków.

Poczułem nieprzyjemny chłód w żołądku na myśl, że tomiszcze może być kradzione.

– Nie mogę jej wziąć – zaprotestowałem. – Pewnie jest cenna, a ja nie wiem, co z nią zrobić.

Samanta westchnęła.

– Proszę mnie dobrze zrozumieć. Musi pan ją zabrać. I starannie przejrzeć. To warunek współpracy.

– Zaraz, to absurd!

– Wiem. – Skinęła głową. – Ale pan Fahrad tak zarządził. Z nim nie ma dyskusji.

W spokojnych krainach zielonych oczu pojawił się dziwny wyraz. Czyżby lęk? Bezwiednie wodziłem palcami po wytartych żłobieniach okładki.

– Mogła pani spokojnie zostawić tę cegłę w domu albo nawet wyrzucić do śmieci. Czego się pani boi? Że Lewantyńczyk by się dowiedział, wróżąc z fusów po kawie?

– Może – szepnęła, odwróciwszy wzrok. – A może chcę być po prostu uczciwa. Zależało mu, żeby dostał pan książkę. Proszę ją przejrzeć.

– W porządku – mruknąłem. – Wygląda na to, że jeśli przyjmę tę pracę, będę się musiał przyzwyczaić do dziwactw.

Uśmiechnęła się trochę kwaśno.

– Próbowałam to panu od początku powiedzieć.

– Więc ile figurek chce ode mnie magik z Orientu? Dziesięć? Dwadzieścia?

Podniosła do ust szklankę.

– Tyle, ile zdoła pan zrobić.

– A jeśli to będą dwie setki?

– Ucieszy się i da panu premię. Ale figurki muszą być staranne. I możliwie różnorodne.

Otworzyłem manuskrypt w przypadkowym miejscu i gapiłem się na niezwykłe znaki. Wydały się tak obce i złowróżbne, aż po plecach przebiegł mi dreszcz. Mistyczne doświadczenie przy znaku drogowym zdawało się odległe jak wspomnienie minionego snu. Nie byłem wcale pewny, czy rzeczywiście je przeżyłem.