Выбрать главу

Pracowałem dużo, lecz nigdy nie usłyszałem od pracodawcy żadnych krytycznych uwag. Brał wszystko na pniu i płacił jak za zboże. Książka leżała u mnie na biurku, pokrywając się kurzem. Owszem, przejrzałem kilka stron dziwnych znaków, podobnych do śladów zostawionych przez zmoczonego w atramencie owada, ale szybko mnie znużyły. Straciły swój złowróżbny charakter i nigdy już nie poczułem dreszczu niepokoju, otwierając manuskrypt.

Czasem śniłem natomiast o wnętrzu zaprojektowanym przez Samantę. Błądziłem wśród wielkich, oślizgłych kolumnad, wdychając wszechobecną woń mułu i rozkładu. Czyściłem i odczytywałem na głos inskrypcje na omszałych głazach, niekończące się inwokacje w gardłowym, niezrozumiałym języku. Spadałem głową w dół ze stromych schodów, wbitych w serce mroku, aby szybować bez końca pomiędzy zimnymi latarniami gwiazd. Krzyczałem w ciemności, a wyolbrzymione twarze potworów zwracały ku mnie pełne współczucia ślepia.

Nie przywiązywałem specjalnej wagi do tych snów, przypisując paskudne wizje przepracowaniu. Ktoś, kto poświęca dwanaście godzin dziennie na wymyślanie i lepienie potworków, powinien przyjmować koszmary z odpowiednią dawką wyrozumiałości.

O niezwykłym doznaniu poprzedzającym spotkanie z Samantą zapomniałem gładko i całkowicie. Po prostu wyparłem wszystko ze świadomości. Natomiast samo pojawienie się dziewczyny w moim życiu odczytywałem niemal na poziomie mistycznym. Tęskniłem do niej jak cholera. Wstawałem w nocy, obracałem w dłoniach słuchawkę telefonu, używając całej siły woli i racjonalnych argumentów, żeby nie wybrać numeru. Nie obawiałem się reakcji Margot, bo od dawna, odkąd zaszła w ciążę, kazała mi sypiać w pracowni. Nie sądzę, żeby cokolwiek podejrzewała. Uważała mnie za zbyt nieapetyczny kąsek dla najpaskudniejszej nawet kobiety. Osobisty czarny lud na zawsze nosi wypalone piętno niewolnika. Głupi, tchórzliwi, służalczy niewolnicy nie uciekają. Tako rzecze królowa Margot.

W sumie nic mnie już nie obchodziły sądy panny Nabzdyczona Mina. Martwiłem się o Samantę. Wyglądała kiepsko. Nie na żarty przestraszyłem się jednak dopiero po historii ze zdjęciami. Zadzwoniła niespodziewanie późnym wieczorem, prosząc o natychmiastowe spotkanie. Pędziłem do małego, zawalonego obrazami i projektami mieszkanka na poddaszu, łamiąc wszelkie przepisy drogowe. W głosie Samanty brzmiały jakieś niedobre, desperackie tony.

Otworzyła drzwi, zanim zdążyłem zapukać. Widocznie wyczekiwała na korytarzu odgłosu kroków. Była bardzo blada, ciemne półkola sińców rysowały się wyraźnie pod szarą zielenią oczu. W krainie tajemnego spokoju zbierało się na katastrofę.

– Czy coś się stało? – spytałem głupio, walcząc z przemożną chęcią, żeby ją objąć i uspokoić.

Pokręciła głową.

– I tak, i nie. Chcesz kawy? A może herbaty?

– Na litość boską – wybuchłem. – Nie pytaj o takie banalne głupstwa! Co się stało?! Wyglądasz, jakbyś zobaczyła śmierć.

Nerwowo przeczesała palcami włosy.

– Przepraszam. Nie powinnam wywoływać cię z domu o takiej późnej porze. W ogóle nie powinnam zawracać ci głowy. Zachowałam się jak idiotka.

Żachnąłem się.

– Daj spokój! Przyjechałbym z końca świata. Co jest grane? Mów.

Zagryzła wargę. W oczach miała smutek. I lęk. I zmęczenie.

– Chyba zwariowałam – wykrztusiła z trudem. – Chyba… Jezu święty, to już nie przygoda. To psychiatryk.

Ścisnęła palcami skronie. Dłonie drżały. Milczałem, uznawszy, że tak będzie najlepiej.

– Nie rób więcej figurek. Rzuć tę robotę. Natychmiast – powiedziała śmiertelnie poważnie.

Drgnąłem zaskoczony.

– Nie mogę. Za dobrze płaci. W życiu nie miałem takiego zbytu.

– Musisz. Dla własnego dobra!

– Dlaczego? Fahrad ma powiązania z mafią? Dowiedziałaś się, że to terrorysta? Groził ci? Nie bój się, zajmę się wszystkim. Zawiadomimy specjalne służby, policję. Będę cię chronił. Wszystko się dobrze skończy, zobaczysz.

Zaśmiała się nerwowo.

– Boże, nie! To nie tak! On… sama nie wiem. Chcę rzucić tę pracę. Nie mam już siły. To złe miejsce, zły projekt…

– Wcale nie – zaprotestowałem. – Jest doskonały.

– Nie rozumiesz. – Machnęła ręką. – Chodzi mi o prawdziwe zło. Coś strasznego, nie z tej rzeczywistości.

– O rany – stęknąłem.

– Widzisz. – Uśmiechnęła się krzywo. – Mówiłam, że psychiatryk.

– Zaraz, ale o co chodzi?

Nabrała głęboko powietrza.

– O zdjęcia – powiedziała.

Nadal nic nie rozumiałem.

– Zrobiłam zdjęcia wykończonej części pubu – wyjaśniła. – One żyją.

– Kto? – wybełkotałem, nieźle przerażony.

– No, zdjęcia. A dokładniej, rzeczywistość, którą przedstawiają. Zmieniają się. Przesuwają, pokazują miejsca, jakich nie ma w pubie. W dodatku prawdziwe.

– Jak to prawdziwe? – przerwałem.

Zrobiła nieokreślony ruch ręką.

– Nie mają nic wspólnego z dekoracją wnętrz. Widać przez nie inną rzeczywistość, jakieś miasto, ale obce. Niepochodzące z Ziemi. Jakbyś patrzył przez okno, rozumiesz? Nie umiem wytłumaczyć.

Przełknąłem ślinę. Z trudem.

– Widać obcą planetę? – spytałem.

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Chyba tak. I coś, co tam żyje. Stwory. Uchwytne tylko kątem oka. Nigdy nie zobaczyłam żadnego dokładnie. I wcale nie chcę. One kryją się w cieniu. Boże, jak to brzmi! Musisz mnie brać za wariatkę.

Dziwny ze mnie facet. To nie żaden narcyzm, ale fakty. Oczywiście, powinienem uznać, że oszalała. Jednak zamiast pójść prostą drogą, przypomniałem sobie mistyczne widzenie przed kawiarnianym ogródkiem. Zrobiło mi się zimno. I bardzo nieprzyjemnie. Nie uwierzyłem Samancie bez zastrzeżeń. Uznałem, że miała halucynację podobną do mojej, sen, który potraktowała zbyt rzeczywiście, zły dzień, chwilowe zamroczenie, ale wcale nie wykluczyłem spotkania z nadprzyrodzonym. W każdym razie wiedziałem, że zetknęła się z czymś niezwykłym.

– Spokojnie – powiedziałem. – Damy sobie radę także z kosmitami. Pokaż te zdjęcia.

Odruchowo tarła skronie.

– Pokażę. Ale one nie zawsze tak wyglądają. Zazwyczaj to zwykłe fotografie.

Podeszła do biurka, wyjęła z szuflady dużą szarą kopertę. Wziąłem ją w ręce i wyciągnąłem ze środka gładkie, lśniące kartki. Faktycznie. To były zwykłe fotografie.

Samanta westchnęła.

– Mówiłam? Nic specjalnego.

Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej widziała to samo co ja. Przyglądałem się zdjęciom, jakbym chciał wywiercić wzrokiem dziury w kartonie. Nic się nie działo.

– Wyrzuć je, proszę – szepnęła Samanta. – Ja… nie chcę ich dotykać.

– Dobrze, wyrzucę – zgodziłem się, wpychając fotografie z powrotem do koperty. – Zostać z tobą?

– Nie, nie. Nie trzeba – wymamrotała. – Jak przyjdą widma, wygonię je miotłą.

Sama wyglądała jak widmo. Bałem się, że zasłabnie.

– Zostanę – zdecydowałem. – Poczytam twoje książki, a ty się położysz i spróbujesz zasnąć. Dobra?

– Dziękuję – szepnęła.

Nie wiem, dlaczego nie zaniosłem jej na rękach do łóżka. Prawdopodobnie dlatego, że jestem idiotą. Była tak zmęczona, że szybko zasnęła. Siedziałem przy niej do rana, a kiedy blade palce świtu zastukały w okna, wyszedłem, żeby nie czuła się potem skrępowana. Zdjęcia zabrałem.

Samanta spotkała się ze mną następnego dnia. Była w lepszej formie, żartowaliśmy nawet. Do sprawy fotografii żadne z nas nie wracało. Kilka razy przejrzałem zdjęcia, ale zawsze okazywały się martwe. Może ożywały wyłącznie w obecności Samanty.

Ona jest bramą, synu.

***

Praca nad pubem dobiegała końca. Spokój powrócił do szarozielonych krain. Czasem miałem wrażenie, że Samanta wyczekuje końca robót jak więzień ostatniego dnia odsiadki. Nie martwiłem się już o utratę kontaktu z dziewczyną. Staliśmy się sobie zbyt bliscy, zbyt potrzebni.

Druga śmierć dopadła mnie niespodziewanie. Tym razem też zaczęło się od telefonu. Samanta pojechała do pubu zobaczyć się z Fahradem i ustalić ostatnie poprawki. Siedziałem w pracowni, lepiąc kolejną szkaradę, a z głośnika magnetofonu zawadiacko darli się Clashe. Dzwonek zakrzyczał jak alarm, a ja po prostu wiedziałem, że zdarzyło się coś strasznego. Poderwałem się, żeby odebrać. Podnosząc słuchawkę, zauważyłem rozrzucone po stole zdjęcia. Nie było ich przedtem. Leżały spokojnie w szufladzie. Teraz pokazały wreszcie prawdziwe oblicze. Mroczną głębię pełną kamiennych budowli wzniesionych wbrew regułom rozsądku i fizyki. Nie miałem jednak czasu, żeby się przyglądać, bo w słuchawce brzęczał przerażony, histeryczny głos Samanty.

– O Boże! Ten sukinsyn to zrobił! Przed chwilą! Na moich oczach! Przysięgam, że zrobił! I co teraz?! Co teraz?

– Co zrobił? – wrzasnąłem. – Skrzywdził cię? Samanta! Na Boga! Co tam się dzieje?!

– Zrobił to! – powtórzyła.

Musiała być w szoku.

– Co, na litość boską?!