Выбрать главу

– Zastrzelił się! – krzyknęła. – Rozmawialiśmy, a on nagle wyjął broń i odstrzelił sobie pół głowy! Leży tu teraz, a wszędzie jest pełno krwi i mózgu… o Boże!

Głos załamał się nagle w autentycznym przerażeniu.

– Co się stało?! – zawołałem. – Halo! Słyszysz mnie? Samanta! Co się stało?!

– Święty Boże – powiedziała wyraźnie, choć niemal szeptem. – Nie wierzę.

W słuchawce rozległ się dziwny, głuchy dźwięk, jakby grzmot spod ziemi, seria gwałtownych trzasków i przeszywający kobiecy krzyk. Krzyk Samanty.

Minuty spędzone w samochodzie w drodze do pubu są moim osobistym piekłem. Znałem adres, bo wymogłem go kiedyś na Samancie. Nie pamiętam żadnej rzeczy, która zdarzyła się w drodze. Strzępy wspomnień, uliczne światła, wrzaski oburzonych klaksonów, pisk hamulców. Nie pamiętam też, jak znalazłem pub. Migają mi poszarpane obrazy, stare hale fabryczne, betonowe płyty na ziemi, chwasty. Widzę te detale z fotograficzną dokładnością, ale nie układają się w logiczną całość. Przypominam sobie mgliście samego siebie we wnętrzu pubu, biegnącego, otwierającego jakieś drzwi. Obrazy ze snu. I tylko jedna przerażająco rzeczywista wizja. Ciało Samanty leżące na pokrytej nieregularnym brukiem posadzce, otwarte od szyi aż po brzuch, jak torba z rozsuniętym suwakiem. Krew miała czarny kolor i zapach czarniejszy od śmierci. Pozlepiała kasztanowe włosy w strąki. W szarej zieleni oczu nie było już spokoju. Podmorskie równiny wyschły wyjałowione. W źrenicach Samanty mieszkała teraz martwa pustka.

Krzyczałem, wyłem, płakałem, umazałem twarz i ubranie krzepnącą krwią. Wołałem imię dziewczyny, jakbym mógł ją zawrócić. Ale przecież nie odeszła z własnej woli. Nie mogłaby wrócić, nawet gdyby chciała. Przy jej ciele umarłem po raz drugi w życiu. Coś pękło i nie zrosło się już nigdy. Nie było żadnej przygody, żadnej mistyki. Tylko tandetny, ponury klub w opuszczonej fabryce. Do bólu materialny, banalny, prawdziwy. I ciało zamordowanej dziewczyny. Młodej projektantki wnętrz, którą pokochałem od pierwszego wejrzenia, bardziej niż samego siebie.

Zabrano mi ją. Zabrano nam życie, lata, jakie spędzilibyśmy razem, prostą wspólnotę kobiety i mężczyzny. Jakiś szalony porąb, zwykły świr, zamordował Samantę. I mnie zamordował niejako przy okazji, bo co go obchodziło, że wyznaczała cały mój świat. Ot, cała historia.

Szlochałem, ale to były suche, nerwowe spazmy, podobne do kaszlu, które nie przynosiły najmniejszej ulgi. Podniosłem głowę na odgłos kroków raczej odruchowo, bo nie potrafiłem uwierzyć, że ten skurwysyn miałby czelność tu zostać.

Wysoka sylwetka, szopa siwych włosów, ciemna twarz. Zerwałem się z kolan, otwierając bezgłośnie usta, bo czerwona fala nienawiści i gniewu wtłoczyła mi oddech z powrotem do płuc.

– M…morderco! – wychrypiałem. – Skurwysynu! Zabiję cię! Umrzesz! Umrzesz! Za…zabiję!

Wrzeszczałem, darłem się do ochrypnięcia, jąkając się, opluwając, płacząc, a on czekał, aż zauważę. Zamilkłem nagle ogłupiały.

Fahrad już dawno nie żył. Uśmiechał się z pobłażliwością, a mnie przebiegło przez myśl, że Samanta nie przesadziła. Nie miał połowy głowy. W lewej skroni ziała osmalona dziura, zaś znaczna część prawej i kawał czaszki z tyłu po prostu nie istniały. Widziałem bielejącą kość i ślady mózgu, jakąś krwawą miazgę, fragmenty porwanych naczyń krwionośnych.

Przestałem krzyczeć, bo grożenie śmiercią trupowi wydało mi się dziwnie nie na miejscu.

– Synu – powiedział gardłowo – nie sądź po tym, co widzisz. Nie zabiłbym nikogo z nas. Pozostało zbyt niewielu. Zrozum, ona jest bramą. Spójrz, udało się. Powstało przejście. Popatrz za siebie, dziecko mojej krwi.

Obejrzałem się, czując lodowaty dreszcz grozy wzdłuż kręgosłupa. Nie było pubu. Zniknęły opustoszałe magazyny, puste hale fabryczne. Przede mną stało miasto, ogromne, nieludzkie i czarne. Budowle, wzniesione niczym szalone fraktale z powtarzających się w nieskończoność tożsamych elementów, tworzyły sieć podobną do kłębowiska sczepionych ze sobą skorpionów. Sterczące w niebo iglice, masywne przypory, wielościenne, nieregularne bryły sprawiały wrażenie, że miasto narastało powoli niczym chorobliwy nowotwór. Perspektywa zdawała się zaburzona, ciągi ulic czy tuneli wykrzywiały się, rosły, malały i rozszerzały nienaturalnie. Dolne partie budynków tonęły w morzu, rozciągającym się po horyzont przestworze atramentowej cieczy gęstej jak ropa. Cuchnęło zgnilizną i rozkładem. Słodki trupi zapach zdawał się emanować nawet z kamieni, które służyły za budulec niższych partii ścian. Wyższe, pełne wybrzuszeń, narośli i wypustek, wydawały się zlepione z jakiejś organicznej substancji przyrastającej nieregularnie w miarę upływu czasu. Miałem wrażenie, że patrzę na potwornego polipa, coś w rodzaju upiornej kolonii koralowców. Ponad wszystkim wisiało czarne niebo poznaczone liszajami purpurowych, nieustannie wirujących mgławic. Poczułem zawrót głowy i mdłości.

Staliśmy na czymś w rodzaju balkonu, postrzępionego mostka kapitańskiego, a raczej macki, którą wypuszczał budynek, żeby sczepić się z sąsiednim. Fahrad zwrócił na mnie ciemne, płonące oczy.

– Chodź, synu. Musisz coś zobaczyć.

Wnętrze przypominało brzuch Lewiatana. Poskręcane węźlaste kolumny podtrzymywały wydęty, upstrzony brodawkami narośli strop. Nie było mebli. Z cienia wysunęli się cicho trzej rośli mężczyźni o identycznych, całkowicie obojętnych twarzach. Jeden z nich przyklęknął, rozwinął bure zawiniątko złożone u stóp najbliższej kolumny. Błysnął jaskrawy chabrowy błękit krzyczący kolorem wśród czerni, zgniłych zieleni i brązów wnętrza. Poczułem nagły skurcz lęku. Obróciłem się do Fahrada. Sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego.

– Nie bój się – powiedział. – Musisz się przekonać. Poznać własną krew.

Mężczyźni wciągnęli przez głowy niebieskie tuniki. W ciemnej hali zdawali się płonąć błękitnym ogniem. Wszyscy uklękli, sięgnęli po płaskie miseczki pełne tłustego, krwiście czerwonego barwnika. Z powagą, starannie malowali sobie twarze i dłonie, aż przemienili się w demoniczne manekiny, wielkie marionety z upiornego teatru.

– Co? – wyjąkałem przez ściśnięte gardło.

Strach zamienił mi nogi w galaretę, serce miałem ciężkie jak kowadło. Fahrad tylko pokręcił głową.

Mężczyźni powstali, milcząc, podeszli ku mnie. Chciałem uciekać, ale ciało nie zareagowało. Stałem bez ruchu, patrząc na zbliżających się oprawców. Sprawnie przewrócili mnie na podłogę, rozciągnęli. Jeden przytrzymywał moje wyciągnięte nad głową ręce, drugi usiadł na nogach. Broniłem się, ale równie dobrze mogłem walczyć ze stadem słoni. Każdy z chabrowych katów mógłby złamać mi kręgosłup tak łatwo, jak łamie się wykałaczkę.

– Fahrad! – wrzasnąłem. – Ratunku! Odwołaj ich!

Lewantyńczyk uśmiechnął się, położył palec na ustach.

Przez chwilę patrzyłem na pokryty purchlami sufit, potem zawisł nade mną krwawy księżyc obojętnej, poważnej twarzy. Poczułem, jak mocarne palce drą materiał koszulki, którą miałem na sobie. Zacząłem krzyczeć, a wtedy zagłębił dłonie w środek klatki piersiowej i rozdarł mnie na pół. Wrzeszczałem, wyłem z bólu i przerażenia, miotałem się w drgawkach agonii zalewany strugami gorącej krwi, a błękitno-czerwoni oprawcy nie zwalniali uścisku. Słabłem, krzyk przerodził się w jęk, potem w rzężenie, oczy zasnuwała mgła, przez ręce i nogi płynęło do wnętrza ołowiane zimno. Oddech stał się ciężki, charkotliwy, zamierał. Ktoś zaciągnął kurtynę cienia i umarłem. Ból natychmiast ustał, odzyskałem ostrość widzenia, chwytałem hausty powietrza jak biegacz, który przemierzył ogromny dystans. Oprawcy wstali, ukłonili się głęboko i odeszli. Usiadłem w kałuży krwi. Porządnie roztrzęsiony, nie ma co ukrywać. Cały byłem umazany posoką. Drżałem. Powoli opuściłem wzrok, żeby zbadać klatkę piersiową i brzuch. Na skórze biegła jak namalowana cienka czerwona linia.

– Witaj, synu – powiedział Fahrad. W jego głosie brzmiało ukryte wzruszenie. – Teraz zrozumiałeś.

– Nie bardzo – mruknąłem.

Wyciągnął do mnie rękę, pomógł wstać.

– Chodź – nakazał.

Spełniłem polecenie. Nie czułem żadnej słabości, żadnych zawrotów głowy. Minął też strach. Zaczynałem czuć dziwne uniesienie, jakbym miał się stać bohaterem podniosłego wydarzenia.

Fahrad ustawił mnie między dwiema kolumnami i nagle pojąłem, że wróciliśmy do pubu. Staliśmy przed wielkim lustrem.

– Synu, przesuń lewą dłonią wzdłuż szramy.

Ledwo musnąłem palcami skórę, zaczęła się otwierać. Oniemiałem. Jakże piękny i doskonały był splot macek wewnątrz. Pulsujące lekko srebrzyste węże, pokryte opalizującą tęczowo łuską. Cudowna istota, którą kryłem w środku. Którą sam byłem.

Spojrzałem na Fahrada. Po policzkach płynęły mi łzy. Wiedziałem już. Poczułem wspólnotę krwi. Potężną, tajemniczą więź.

– Ojcze – wyszeptałem – co za radość.

– Wiem.

– Dlaczego nie mogę zostać w domu? Czemu sprowadziłeś mnie z powrotem? – spytałem, bo nie wiedziałem, czy zdołam tu teraz żyć z przemożną tęsknotą za moim miastem, za czarnym brylantem naszej planety.

– Wkrótce zrozumiesz. Musisz spełnić zadanie. Jesteś kluczem.

– Samanta! – zawołałem. – Chcę ją zobaczyć!