Выбрать главу

– Spokój i prawda! – krzyknął Arseniusz dobitnie.

Upiory zamarły w bezruchu. Kat wyciągnął ku nim wskazujący palec.

– Zapomnienie – rzekł. – Cisza i spokój.

Wokół zjaw zawirowała srebrna mgiełka. Upiorne pyski z wolna zmieniały się w zwykłe ludzkie twarze. Szpony znikały, kły kurczyły się do rozmiarów ludzkich zębów, w oczach gasł gniew, pojawiała się za to głęboka melancholia śmierci. Trzy srebrzyste teraz, drżące w powietrzu postaci spoglądały na siebie ze zdumieniem i ciekawością. Widma już nie interesowały się zgromadzonymi wokół ludźmi, całą uwagę koncentrując na sobie nawzajem. Ujęły się za ręce, tworząc krąg, zawirowały i rozpłynęły się w srebrną, niknącą szybko poświatę. Mężczyzna, kobieta i chłopiec zniknęli na zawsze.

Ciecz w wannie przestała bulgotać, zmieniła kolor z czarnego na srebrny, aby po chwili stać się zwykłą ludzką krwią. Misterium dobiegło końca.

Wśród widzów egzekucji dało się odczuć zwyczajowe poruszenie. Odezwały się pierwsze głosy, nieśmiałe śmiechy. Wszyscy czuli się oczyszczeni, spokojni i bezpieczni. W zwykłych okolicznościach zgromadzenie przerodziłoby się szybko w zabawę z tańcami, śpiewem i ogniskami na błoniach, ale z powodu panującej na dworze żałoby uczestnicy wydarzenia zaczęli rozchodzić się niechętnie do domów.

Pan Gwalbert pospiesznie opuścił trybunę, za nim podążyła milcząca, chłodna Sulpicja.

Mistrz Arseniusz stał wsparty na mieczu. Czuł zmęczenie i pustkę. Perfekcyjnie przeprowadzona egzekucja jemu nie przyniosła ukojenia.

Pomocnicy sprawnie zajęli się ciałem, a potem opróżnili i zaczęli szorować wannę. Arseniusz miał wielką ochotę oddać któremuś z nich miecz z prośbą o oczyszczenie, ale nigdy jeszcze nie postąpił wbrew zwyczajom bractwa. Teraz też nie zamierzał tego uczynić. Nawet jeśli zawiódł o stokroć gorzej, nie mogąc sprostać zadaniu. A może szczególnie wtedy.

Westchnął i zszedł ze stopni szafotu, dźwigając na ramieniu miecz.

***

Przez okna sączyła się do pokoju ciemność, rozpraszana mdłym blaskiem stojącej na stole lampy. Na dźwięk pukania Arseniusz odłożył rysik i odsunął brulion.

– Proszę – zawołał, a w jego głosie wyraźnie dawało się słyszeć znużenie.

W szparze drzwi pokazała się twarz pomocnika.

– Mistrzyni Lucylla do ciebie, mistrzu.

Arseniusz zrobił nieokreślony ruch ręką.

– Wprowadź – nakazał.

Drzwi otwarły się i smukła postać w białej szacie wkroczyła do pokoju.

– Witaj, Arseniuszu. Widziałam dzisiejszą egzekucję. Perfekcyjna.

Kat uśmiechnął się gorzko.

– Nie rań mojej dumy, Lucyllo. Nie chwal, proszę, prostych, rutynowych zabiegów, które mógłby wykonać byle czeladnik. – Wydął pogardliwie usta. – Egzekucja wiejskiej trucicielki, która dla zdobycia spadku zamordowała męża i pasierba. Jakiego trzeba kunsztu, żeby uspokoić ich dusze!

Ciemnowłosa kobieta usiadła za stołem, serdecznym ruchem ujęła dłoń Arseniusza.

– Nie zapominaj, że ja także jestem bezradna. Tak samo jak Rufus.

Spojrzał w czarne, pełne współczucia oczy Lucylli.

– Schodziłaś do lochów? – spytał.

Drgnęła.

– Nie. Nie mogę się na to zdobyć. Ogarnia mnie lęk. To dopiero można nazwać brakiem profesjonalizmu, co?

– Nie mów tak – szepnął Arseniusz. – Po prostu zadanie przerasta nas wszystkich. Potrzebny jest ktoś wyjątkowy, ktoś obdarzony wielkim talentem.

Lucylla westchnęła.

– Myślałam o tym – przyznała. – Zwróciłeś dziś uwagę na pana Gwalberta? Z trudem ukrywał cierpienie. Przedłużanie tego musi być dla niego torturą.

Arseniusz przesunął ręką po twarzy.

– Wiem – powiedział z bólem. – Gwalbert jest człowiekiem wielkiej dobroci i szlachetności. Doprawdy nie zasłużył na taki los.

Lucylla podparła dłonią brodę.

– Stracił ukochaną żonę, a gdy ożenił się po raz wtóry, zamordowano mu pierworodnego syna, a potem córkę z drugiego małżeństwa. A zbrodniarz wciąż pozostaje nieukarany.

– Nie zapominaj, że próbował też zabić panią Sulpicję – wtrącił Arseniusz.

Lucylla skrzywiła się lekko.

– No ale mu się nie udało.

– Na szczęście – westchnął Arseniusz, który nie usłyszał sarkazmu w głosie mistrzyni.

– Niebawem przyjdzie Rufus – odezwała się po chwili Lucylla. – Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?

Arseniusz masował palcami skronie.

– Poprosić bractwo o pomoc. Sama wiesz, że nie poradzimy sobie nawet we trójkę.

Mistrzyni skinęła głową.

Znów rozległo się stukanie do drzwi. Pojawił się pomocnik z wieścią o przybyciu mistrza Rufusa. Chwilę po nim do pokoju wkroczył sam Rufus, postawny, czarnowłosy i jak zwykle ponury. Przywitał się z przyjaciółmi i ciężko opadł na krzesło.

– Odwiedziłem lochy – mruknął. – To beznadziejne.

– No coś takiego! – burknął Arseniusz.

Rufus niezrażony ciągnął dalej.

– Wiem, że chcecie poprosić o pomoc bractwo. To prawdopodobnie jedyne wyjście. Ale nie zapominajcie, że należymy do grona najlepszych. Skoro we trójkę nie jesteśmy w stanie podołać zadaniu, kolejny mistrz przysłany przez bractwo niewiele nam pomoże. Nie wierzę, że czterech czy nawet pięciu da sobie radę tam, gdzie my zawiedliśmy.

Lucylla uniosła głowę.

– Więc co radzisz? Zbrodniarz musi ponieść karę!

– Oczywiście – zgodził się Rufus. – Ale w tym celu bractwo powinno nam przysłać najlepszego kata.

– Nie myślisz chyba…? – zaczął i urwał Arseniusz.

Rufus z ponurą miną pokiwał głową.

– Jest tylko jeden taki. Mistrz Ambrosius.

W pokoju zaległa cisza. Trójka katów w milczeniu patrzyła na siebie.

– Rufus ma rację – powiedziała wreszcie Lucylla. – Musimy poprosić o pomoc mistrza Ambrosiusa.

***

Zapadł zmrok. W pokojach, klatkach schodowych i korytarzach dworu Szarej Wody kładła się ciemność. Wszędzie panowała nienaturalna cisza. Służba przemykała pod ścianami, starając się jak najszybciej przemierzać puste pomieszczenia. Choć do domu wkradła się śmierć, pan Gwalbert nie zezwolił na zwyczajowe ceremonialne obchodzenie żałoby, które pozwoliłoby zamienić nieszczęście w szumne, doskonale oswojone teatrum. Nie odprawiono żalów, nie zapłonęły świece, nie odwrócono luster, nie zakryto portretów czarnymi draperiami. Tylko przygnębienie i lęk wisiały gęstym kirem nad domostwem Gwalberta.

Matea, stara gospodyni, posapując z wysiłku, truchtała korytarzem drugiego piętra. Ściskała kurczowo lampę, lękliwie rozglądając się na boki. Wiele by dała, żeby znajdować się teraz w bezpiecznej, jasno oświetlonej, pełnej gwaru kuchni. Każdy cień, każdy załom muru sprawiał, że serce kobiety wpadało w histeryczny galop. Pod schludnie upiętym czepkiem włosy lepiły się od zimnego potu.

Chłodny powiew zerwał się nie wiadomo skąd, zatrzepotał szeroką spódnicą staruszki. Lampa w dłoniach Matei zadrżała. Gospodyni zatrzymała się, rzuciła trwożne spojrzenie w głąb korytarza.

Chłopiec po prostu wyszedł ze ściany. Był blady. W migotliwym świetle lampy wydawał się niemal przezroczysty, choć wszystkie szczegóły postaci pozostawały doskonale widoczne. Plamy krwi na brązowym aksamitnym ubranku lśniły oleistą, gęstą czernią. Ciemne włosy poruszały się leniwie wokół głowy, jakby chłopiec znajdował się głęboko pod wodą. Bladą twarz znaczyły sine plamy. Zaciśnięte usta tworzyły ledwo widoczną kreskę, ale tuż pod podbródkiem otwierała się szeroka krwawa wyrwa podobna do rozwartego pyska bestii. Jednak najgorsze były oczy. Nieruchome, nakrapiane złotymi cętkami, całkowicie nieludzkie oczy o źrenicach czerwonych niczym płomień.

Zjawa wyciągnęła ręce.

Lęk chwycił Mateę za gardło, nie pozwalał oddychać.

– Panicz! – wychrypiała ledwo dosłyszalnym szeptem.

Widmo przybliżyło się niezgrabnie, lecz jednocześnie nadspodziewanie szybko. Oszołomionej Matei wydało się, że wcale nie porusza nogami. Nie potrafiła oderwać wzroku od złotopłomiennych oczu. Zamarła, zesztywniała z lęku gdzieś na granicy szaleństwa i zdrowych zmysłów.

Martwy chłopiec stał, wyciągając ramiona, jakby dopominał się pieszczot i pocałunków. Kiedy uniósł głowę, wpatrując się szkarłatnymi źrenicami w twarz starej kobiety, poderżnięte gardło rozdziawiło się obrzydliwie, jakoś niemal lubieżnie. Na krawędzi rany wykwitł i pękł krwawy bąbel.

Matea zachwiała się jak pod ciosem. Lampa wysunęła się z bezwładnych palców. Histeryczny, wysoki krzyk urwał się na najwyższej nucie i gospodyni upadła zemdlona na podłogę.

***

Zamknięty w swojej sypialni, pogrążony w rozmyślaniach Gwalbert na echo krzyku lekko uniósł głowę. Po chwili usłyszał tupot nóg, stłumione, pełne przestrachu głosy i rozpaczliwy szloch Matei. Jednak nie otworzył drzwi, nie wyszedł na korytarz. Wiedział, że powinien, ale nie czuł się na siłach. Również nikt ze służby nie ośmielił się go niepokoić.

Pan Szarej Wody skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Nawet gdyby próbował zapłakać, nie potrafiłby znaleźć łez. Sam sobie wydawał się martwy i uschły, niczym ciała własnych przodków spoczywające w dworskiej krypcie.