Выбрать главу

Istotnie, moje dłonie przy pracy są w stanie przynosić ulgę, szacowna damo, pomyślał Ambrosius. Ale tylko na szafocie. Jednak usiadł posłusznie i ujął rysik w palce.

Sulpicja stanęła za plecami kata i pochyliła się, niby naturalnym gestem, żeby lepiej przyjrzeć się rysunkowi, a w rzeczywistości po to, by otrzeć się o ramię rysownika i musnąć włosami jego policzek. Ambrosius nawet nie drgnął. Przez chwilę owiewał go ciężki korzenny zapach perfum, a potem ucisk na barkach i plecach zelżał. Sulpicja odsunęła się.

– Czy pozwolisz mi przejrzeć gotowe rysunki? – spytała, wyciągnąwszy rękę po teczkę.

Ambrosius szybko przycisnął kartony dłonią.

– Och, nie! Nigdy nie pozwolę, abyś oglądała te okropne bohomazy! Nie są godne oczu tak szlachetnej damy! Wybacz, ale chyba spaliłbym się ze wstydu.

Niechętnie cofnęła dłoń. Przygryzła lekko wargę, wyraźnie niezadowolona.

– Jesteś zbyt skromny, mistrzu – rzuciła kwaśno.

– Zapewniam cię, pani, że wiem, co mówię.

Na chwilę zapadła krępująca cisza. Ambrosius rysował, czując na plecach ciężki wzrok Sulpicji. W pewnej chwili poczuł, że pani Szarej Wody kładzie mu dłoń na ramieniu. Znów owionął go zapach perfum. Sulpicja pochyliła się nisko.

– Mistrzu – szepnęła – jesteś człowiekiem bez serca!

Ambrosius odwrócił się od sztalug, unosząc brwi w grymasie zdziwienia. Choć zwykle doskonale panował nad emocjami malującymi się na własnej twarzy, przez chwilę miał wątpliwości, czy mina wypadła naturalnie. Uważaj, ostrzegł się w myślach. Sulpicja jest groźnym przeciwnikiem.

– Czyżbym uraził cię czymś, pani? – spytał z troską w głosie. – Racz wybaczyć biednemu, nieokrzesanemu prostakowi. Nigdy nie żywiłem podobnego zamiaru! Uchybić kobiecie tak wysokiego rodu i licznych cnót to byłaby zbrodnia.

Sulpicja patrzyła badawczo spod ciężkich, pomalowanych czernią powiek.

– Przybyłeś i zażądałeś aż siedmiu dni, całego tygodnia zwłoki! Jakbyś nie wiedział, czym jest dla mnie i mego małżonka świadomość, że dusze naszych dzieci błąkają się, samotne i nieszczęśliwe, nocami po zakątkach domu. Niepomszczone nie mogą zaznać spokoju. Nie potrafią odejść w zaświaty i zapomnieć o strasznej krzywdzie, jaka je spotkała.

W kącikach żółtych oczu zaszkliły się łzy.

– A ty spokojnie oddajesz się studiom nad krajobrazem – szepnęła małżonka Gwalberta z rozpaczą.

Ambrosius wstał.

– Wybacz, pani – powiedział z naciskiem. – To konieczny element mego rzemiosła. Muszę zebrać siły, aby stawić czoła Sydoniuszowi. Ten zbrodniarz i szaleniec to istny potwór. Jutro na szafocie stoczę z nim prawdziwą walkę. Potrzebuję całkowitej kontroli nad umysłem i głębokiej koncentracji, żeby zwyciężyć. Rysowanie pomaga mi osiągnąć równowagę ducha.

Sulpicja zakryła dłonią oczy, zachwiała się, jakby miała paść zemdlona, ale Ambrosius jej nie podtrzymał.

– Jestem słaba i chora ze smutku, mistrzu – wyszemrała tchnieniem słabym jak zefir. – Straszne wspomnienia stają mi zbyt żywo przed oczami. Imię… zbrodniarza… które wymieniłeś… Nie, nie mogę mówić dalej. Dziękuję za rozmowę, mistrzu. Muszę… muszę oddalić się… położyć.

– Czy odprowadzić cię, pani? – zapytał kat.

Wykonała omdlewający gest dłonią.

– Och, nie. Chcę być sama. Wybacz.

Odeszła spiesznie, ze spuszczoną głową i zgarbionymi ramionami. Nieco zbyt spiesznie, jak na kogoś bliskiego utraty zmysłów, pomyślał Ambrosius. W zamyśleniu postukał końcem rysika o zęby.

– Nie będzie łatwo – powiedział cicho.

***

Nie miał wątpliwości, że sypialnia i gabinet zostały przeszukane, chociaż intruz nie zostawił prawie żadnych śladów. Kilka drobiazgów nie znajdowało się na swoich miejscach. Koszula, pozornie niedbale rzucona na wierzch podróżnej skrzyni, leżała inaczej, niż ją zostawił. Podszedł do kufra, otworzył wieko i z ulgą stwierdził, że sekretny schowek pozostał nienaruszony. Wydobył niewielką teczkę zawierającą rysunki, nad którymi trudził się nocami. Przejrzał szybko portrety. Arseniusz, Gwalbert, Sulpicja, Sydoniusz, zamordowane dzieci. Żadnego nie brakowało.

Nadworny kat Szarej Wody nie pomylił się. Wizerunki były uderzająco podobne.

Ambrosius wybrał rysunek przedstawiający małżonkę Gwalberta, położył na stole i długą chwilę wpatrywał się w niego, marszcząc czoło. Potem sięgnął po rysik i zaczął ostrożnie poprawiać portret.

***

Noc ukryła gwiazdy pod szalem chmur. Ulice opustoszały. Ambrosius kulił się w podmuchach chłodnego wiatru. Nadchodzi jesień, pomyślał. Wcześnie w tym roku. Wracał właśnie spod „Cycka", gdzie pił wino, pogadywał z ludźmi i słuchał. O panu Gwalbercie, pani Blance i Sulpicji. O morderstwach, Sydoniuszu i mistrzu Arseniuszu. O życiu w majątku Szarej Wody. Było już dobrze po północy, gdy trunek zamroczył umysły ostatnim rozmówcom. Ambrosius uznał, że nie dowie się już niczego ciekawego, i postanowił wracać do dworu.

Szedł właśnie wzdłuż muru okalającego ogrody, gdy z cienia wysunęła się jakaś postać. A za nią dwie następne. I jeszcze jedna. Głupcy, pomyślał Ambrosius. Powinni poczekać w ciemności, aż przejdę, żeby ustawić kogoś za moimi plecami. Wydobył szpadę z pochwy. O tej porze na pustej drodze nie spodziewał się ani żebraków, ani chętnych do wypitki kompanów.

Czterech zbirów podeszło bliżej. Wielki, zwalisty bandzior bez przednich zębów wykrzywiał pysk w paskudnym uśmiechu. W dłoniach dzierżył pałkę. Drobny chudzielec kryjący się za jego plecami miał nóż. Dwaj pozostali byli uzbrojeni w zwykłe kije.

Ambrosius mocno ujął rękojeść szpady i oparł się plecami o mur. Zbóje zaszemrali, zwolnili kroku. Wyraźnie nie spodziewali się, że napadnięty będzie stawiał opór. Chudzielec z nożem schylił się prędko i w powietrzu świsnął kamień. Gdyby Ambrosius uskoczył o ułamek sekundy później, pocisk zamiast w mur trafiłby go w głowę. Jak na umówiony sygnał napastnicy rzucili się na kata. Wszyscy naraz, niezbornie, blokując się nawzajem. Ambrosius smyrgnął w bok, wyprowadzając zręczny sztych, który utkwił głęboko w brzuchu najbardziej nieporadnego zbira. Bandzior upuścił kij, zakwilił cienko. Zwalisty z pałką warknął krótko jak pies i zamachnął się potężnie. Kat wywinął się, przemknął pod pachą napastnika, wbijając mu ostrze między żebra. W tej samej chwili poczuł, jak nóż chudzielca rozdziera mu rękaw i ramię. Uderzył nisko w tył, z półobrotu. Miał dużo szczęścia, że dosięgnął celu, bo chudy nożownik był bardzo zwinny. Jednak potknął się o ciało swego bezzębnego towarzysza, który charczał na bruku, dławiąc się krwią z przedziurawionych płuc, i chyba tylko to uratowało Ambrosiusa przed nożem wbitym w splot słoneczny. Kat nie pozwolił chudzielcowi odzyskać równowagi, przebił go błyskawicznym, pewnym sztychem. Dysząc lekko, rozejrzał się za ostatnim bandziorem, ale ten dawno już uciekł, pozostawiając martwych lub dogorywających towarzyszy własnemu losowi.

Ambrosius opuścił szpadę, pomagając sobie zębami, oddarł kawał koronkowego mankietu i zacisnął powyżej rany prowizoryczny opatrunek. Krew zdążyła już przesączyć się przez rękaw, czerwone sznureczki ciekły po dłoni. Ambrosius wsunął ramię za pazuchę kaftana i odszedł, nie oglądając się za siebie.

Waląc rękojeścią szpady w bramę, szybko przekonał zaspanego odźwiernego, żeby go wpuścił do środka.

– Mówiłem, że nie będzie łatwo – mruknął do siebie, gdy już znalazł się bezpiecznie w sypialni. – Mało brakowało.

Krzywiąc się z bólu, ściągnął kaftan i koszulę. Rana wciąż krwawiła, ale nie była tak głęboka, jak się obawiał. Główny impet ciosu wziął na siebie gruby rękaw kaftana. Zimna woda i bandaż wydobyty z kufra wkrótce pozwoliły opanować sytuację. Ambrosius machnął na próbę ręką, żeby sprawdzić, czy sprosta jutrzejszej egzekucji. Ramię bolało, ale było zupełnie sprawne.

Kat, zdjąwszy resztę odzienia, zdmuchnął lampę i wsunął się do łóżka.

***

Dzień wstał pochmurny. Niebo było szare jak dno cynowej miski. Na dziedzińcu od wczorajszego wieczora stał już szafot i trybuny dla co znaczniejszych widzów. Tłum żądny widowiska kłębił się na podwórcu od wczesnego ranka. Najlepsze miejsca były dawno zajęte. Kilku wyrostków próbowało wspiąć się na mury, ale gwardziści Gwalberta natychmiast ich przepędzili.

Panowała atmosfera wyczekiwania. Zgromadzeni przestępowali z nogi na nogę, szemrali. Ci, którzy przybyli jeszcze o świcie, pozasiadali na ziemi. Najmniej znaczni mieszkańcy Szarej Wody, zepchnięci do ostatnich rzędów, wyciągali szyje, żeby zobaczyć choć skrawek szafotu i trybun.

Kiedy wreszcie na dziedzińcu pojawił się pan Gwalbert z orszakiem, w tłumie podniosły się okrzyki podniecenia i radości. Widowisko się rozpoczynało. Gapie naparli na szpaler gwardzistów ochraniających szafot i trybuny. Każdy chciał zobaczyć pana Gwalberta, podtrzymującego bladą, słaniającą się na nogach małżonkę, i trójkę dostojnych katów odzianych w szaty bractwa.

Kolejny szmer i okrzyki podniosły się, gdy Arseniusz, Lucylla i Rufus zajęli miejsca na trybunach po lewicy pana Szarej Wody. Podniecenie tłumu rosło z każdą chwilą. Wszyscy oczekiwali przybycia słynnego mistrza.