Выбрать главу

– Proszę, mistrzu.

Arseniusz spojrzał w jasne, przejrzyste jak woda oczy młodego mistrza.

– Żegnaj, przyjacielu – powiedział. – Jesteś niezwykłym człowiekiem.

– Ty także, Arseniuszu. Żegnaj. Kto wie, może się jeszcze spotkamy?

Kat z Szarej Wody w milczeniu skłonił się i wyszedł.

Ambrosius sięgnął po leżący na krześle podarty i poplamiony krwią kaftan. Zwinął go starannie, włożył do kufra i zatrzasnął wieko.

2004

Szkarłatna fala

Opowiadanie to powstało do antologii o II wojnie światowej. Zostało oparte na prawdziwych wydarzeniach. Pewien dzielny porucznik amerykańskiej marynarki wojennej rzeczywiście walczył samotnie ponad miesiąc z przeważającymi siłami japońskimi, którym zadał poważne straty. Przedtem przeżył katastrofę swego okrętu noszącego nazwę „Strong" i odniósł poważne obrażenia na skutek wybuchów bomb głębinowych. Nazywał się bodajże Miller. W końcu został uratowany przez tubylców.

Postanowiłam wykorzystać motywy z tej historii w swoim opowiadaniu, nie ośmieliłam się jednak zadedykować go temu niezwykłemu, odważnemu żołnierzowi.

Wybrałam ten teatr działań wojennych, bo jest mi niezłe znany, a poza tym wydawał mi się oryginalniejszy od europejskiego czy nawet afrykańskiego.

Szkarłatna fala

Trzask pękającego metalu oznaczał, że koniec właśnie nadszedł. Los okrętu był przesądzony. Uderzenie japońskiej torpedy rozerwało kadłub na pół. Jasny, srebrzysty ślad torowy migotał jeszcze na wodzie, gdy śmiertelnie ugodzony okręt zmienił się nagle w dwie ogromne, bezkształtne bryły metalu. Niszczyciel „Storm” tonął.

Już nie wyglądał jak smukła maszyna stworzona, żeby walczyć. Stał się wielką trumną, gotową zanieść na dno ludzi, którym jeszcze przed chwilą wiernie służył.

Marynarze, którzy zdołali opuścić wrak, miotali się bezradnie w wodzie. Kołyszące się na falach czarnego, połyskliwego morza tratwy wyglądały jak zabawki. Nielicznym udało się uchwycić płytkich metalowych burt i dostać się do wnętrza. Próbowali więc ratować rannych, wiele rąk wyciągało się, żeby pomóc kolegom wdrapać się do środka, ale bezgwiezdna tropikalna noc wisiała nad rozbitkami jak kir. Ciemność utrudniała jakąkolwiek akcję ratunkową.

Po powierzchni morza rozlewała się brunatna plama ropy, jakby tonący okręt krwawił.

Podporucznik Josh Talbot z całej siły uczepił się długiej, rozszczepionej deski. Oblepione ropą palce ślizgały się bezradnie, tańczący na fali kawałek drewna wyrywał się z rąk jak ryba. W prawym boku Talbota odzywał się nieznośny ból, ostry niczym dźgnięcie sztyletem. Oddech wiązł w gardle, ślina miała smak krwi.

Złamane żebro, pomyślał. Chyba przebiło płuco. Jezu, kiepsko to wygląda.

Daleko majaczące na tle nocnego nieba niczym cienie niszczyciele „Raven" i „Spencer" zawracały, żeby podjąć rozbitków. W oczach Talbota wyglądały jak okręty widma. Prąd zepchnął go daleko za rufę konającego „Storma". Nie miał szans na ratunek, nawet gdyby mógł sprawnie pływać. A nie mógł. Ból w boku wzmagał się z każdym oddechem, w głowie szumiało. Sól osiadająca na wargach mieszała się z krwią dającą paskudny metaliczny posmak w ustach.

Huk eksplozji ozwał się nagle, potężny i głęboki. Za nim natychmiast rozległy się następne, jakby po dnie kroczył niewidzialny olbrzym. To plunęły ogniem japońskie baterie brzegowe. Te, których według rozpoznania wcale tam nie było.

Żebyście wszyscy zdechli, pieprzone japońskie świnie, pomyślał rozpaczliwie Talbot.

Pozostawało jedynie patrzeć, jak „Raven" i „Spencer" manewrują, żeby nie oberwać, zbierając na pokład tylu rozbitków, ilu tylko dają radę w tej sytuacji. I pogodzić się z myślą, że tym razem zabrakło szczęścia. Los na loterii życia dostał ktoś inny.

Josh z trudem odwrócił głowę i zobaczył, że „Storm" prawie zupełnie pogrążył się w wodzie. Wyczuł ledwie zauważalne drgnięcie pod powierzchnią, jakby cień fali, która jeszcze nie zdążyła się rozejść. I wtedy zrozumiał.

– Święty Jezu! – szepnął. – Bomby głębinowe!

Potężne tąpnięcie, jakby sam Bóg trzasnął pięścią w dno morza, wstrząsnęło światem. Talbot poczuł, jak impet uderza w niego, wydziera mu z ramion deskę, zgniata niczym świstek papieru. Zalała go cuchnąca ropą woda.

A więc tak się umiera, zdążył pomyśleć, zanim ogarnął go mrok.

***

– Panie poruczniku? – rozpoznał chropawy irlandzki akcent MacKinneya. – Żyje pan?

Z trudem przełknął ślinę. Wciąż miała smak krwi. Ołowiane, chmurne niebo wyglądało jak cholerne wieko trumny. Spróbował się odezwać, ale natychmiast wstrząsnął nim atak głuchego, rozdzierającego płuca kaszlu. W boku bolało tak, jakby ktoś dźgał go sięgającym niemal do serca bagnetem. Z trudem uspokoił oddech i splunął. Nie chciał patrzeć. I tak wiedział, jaki kolor ma wydzielina.

– Ktoś jeszcze przeżył? – wyszeptał.

– Tak, sir – odezwał się marynarz nazwiskiem Wiliams. – Jeszcze ja. I Johnson. Ale jest w bardzo kiepskim stanie. Nie wiemy, czy przetrzyma do wieczora, sir.

Talbot z trudem uniósł głowę. Johnson leżał obok. Twarz miał woskowo bladą, rysy wyostrzone i ściągnięte. Klatka piersiowa podnosiła się w urywanym, chrapliwym oddechu. Nie miał żadnych widocznych ran, ale wydawał się bliski przekroczenia granicy śmierci.

Obrażenia wewnętrzne, pomyślał Talbot. Z pewnością nie przeżyje nocy. Już wygląda jak trup. Oberwał przy wybuchu bomb głębinowych. Tak jak ja.

– Długo jesteśmy na wodzie? – spytał ochrypłym szeptem.

– Całą noc, sir – mruknął MacKinney. – Od świtu minęła może z godzina.

Josh oblizał wargi.

– Domyślacie się, dokąd nas niesie?

Marynarz wzruszył ramionami.

– Gdzieś między Nową Georgią a Kolombangarą, sir. Spycha nas na południowy wschód.

Pięknie, pomyślał Talbot. Prosto na Japońców. Sądząc z wyrazu twarzy, MacKinney też o tym wiedział. Wiliams wbijał ponury wzrok w horyzont.

– Jak wyglądamy z zaopatrzeniem? – spytał Talbot.

– Nie najlepiej, sir. Mamy racje żywnościowe na jakieś trzy dni i właściwie tyle. Bierzemy wodę, chociaż na razie sytuacja jest pod kontrolą. Gorzej, że diabli wzięli wiosła. Tratwa bardzo oberwała. Nie wytrzyma długo, sir.

Josh patrzył na szare niebo nad głową. Niewiele więcej mógł zrobić. Nie pozostało nic prócz oczekiwania. Dryfowali po spienionym, nieprzyjemnie rozkołysanym morzu. Czterech ludzi zdanych całkowicie na łaskę losu. Niezbyt ciekawa perspektywa, bo los bywa kapryśny jak marcowa pogoda.

Talbot zapadał co chwila w trans na granicy jawy i snu. Czas przestał płynąć, świat skurczył się do dwóch szarych płaszczyzn. Tej na górze i tej poniżej. Josh trwał w odrętwieniu.

Ocuciło go ciepło. Promienie słońca padające prosto na twarz. Mimo straszliwego osłabienia od razu wyczuł, że zaszła jakaś zmiana.

Tratwa się nie kołysze, pomyślał. Nie słyszę fal. Z trudem poruszył palcami. Wyczuł drobne, szorstkie grudki. Piasek. Leżał na piasku.

Spróbował odemknąć powieki. Wielkie błękitne niebo wznosiło się ponad nim, przebite lśniącym ćwiekiem słońca. Chciał się poruszyć, usiąść, ale tylko zakaszlał chrapliwie.

– Niech pan leży spokojnie, sir. – Zobaczył pochyloną nad sobą końską twarz Wiliamsa. – Wyrzuciło nas na brzeg.

– Wiem – wyszeptał z wysiłkiem. – Johnson?

– Nie żyje – powiedział Wiliams. – Umarł od razu, ledwo wyciągnęliśmy go na piasek.

Przed oczami Talbota eksplodowały złote błyski. Zatroskana twarz Wiliamsa zmalała, zasnuła się mgłą. Źle, zrozumiał Josh. Nie wywinę się. To koniec. Przynajmniej umrę na lądzie, patrząc w niebieskie niebo. Zawsze coś.

Świat nagle pociemniał i Talbot znów stracił przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył pochylonego nad sobą MacKinneya. W oczach marynarza dostrzegł troskę i dziwne zakłopotanie.

Boże, pomyślał, zastanawiają się, co zrobić. Nie chcą mnie zostawić, a nieść przecież nie mogą. No dobra, Talbot. Czas nadszedł. Trzeba się zachować jak mężczyzna.

– Jak się pan czuje, poruczniku? – usłyszał.

Zdobył się na blady uśmiech.

– Tak jak wyglądam, MacKinney – wymamrotał bardzo cicho.

Mówienie sprawiało mu ból. Tak jak wszelkie przejawy istnienia.

– Słuchaj – wychrypiał. – Musicie mnie zostawić. Idźcie w dżunglę i starajcie się znaleźć krajowców. Są do nas przychylnie nastawieni. Pomogą…

Zabrakło mu oddechu i rozkaszlał się gwałtownie. Marynarz zbladł.

– Nie ma mowy, panie poruczniku. Nie zostawimy pana…

Talbot uciszył go niemrawym ruchem ręki.

– To rozkaz, MacKinney – szepnął. – Nie utrudniaj, dobra? Weź Wiliamsa i idź. Zabierzcie wszystko, co zostało. Zostawcie mi tylko trochę żarcia i nóż. Ten wyszczerbiony. Słyszysz?

Marynarz głęboko wciągnął powietrze.

– Panie poruczniku, nie może pan…

Talbot poczuł, że ogarnia go gniew.

– Mogę, MacKinney – warknął. – Wydałem rozkaz. Zabieraj graty i ruszaj. Rozumiesz?!

Marynarz opuścił głowę.

– Tak jest – powiedział niechętnie. – Za pozwoleniem. Chciałbym tylko wiedzieć, czy pan porucznik na pewno się dobrze zastanowił?