Выбрать главу

Talbot zamknął oczy.

Jasne, pomyślał. Mało rzeczy tak starannie przemyślałem. Uwierz mi, MacKinney.

– Wiem, co mówię – szepnął, nie otwierając oczu. – Idźcie już. Dacie sobie radę.

Marynarz wstał. Rozglądał się niepewnie. Talbot wciągnął głęboko powietrze, starając się powstrzymać kaszel.

– Nie dajcie się dorwać Japsom – powiedział. – A teraz wynoście się.

MacKinney stał chwilę bez ruchu.

– Powodzenia, sir – mruknął w końcu.

Talbot nie odpowiedział.

Idź już wreszcie, pomyślał. Niech los ci sprzyja bardziej niż mnie.

Nie patrzył za odchodzącymi. Z zamkniętymi oczami leżał na piasku, ciesząc się ciepłem słonecznych promieni.

***

Zapadał w krótkie drzemki, a może omdlenia. Budził się i wpatrywał w błękitną kopułę nieba. Już nie czuł bólu. Ogarnął go spokój, rozległy i leniwy jak fale oceanu.

Nie takie straszne to umieranie, pomyślał i osunął się w kolejną pozbawioną marzeń drzemkę.

***

Fala przyboju jest czerwona jak krew. To nie odblask zachodzącego słońca, tylko głęboki, niepojęty szkarłat w głębinie, widoczny na powierzchni niczym ścieżka wiodąca wprost ku zapadającej za horyzont pomarańczowej kuli światła. Kusi, żeby na nią wstąpić.

Dałbym radę, gdyby nie to uporczywe łomotanie bębnów. Słyszę je nieustannie. Oszaleć można od przemożnego, ogłuszającego terkotu. Widzę strzelające iskrami ogniska, sylwetki krążących wokół istot. Ludzkie cienie tańczą. Powtarzają słowa, w których jest żądanie, jest prośba, jest moc. Chcą czegoś ode mnie. A ja muszę odejść szkarłatną ścieżką.

Nie pozwalają mi. Przywołują. Czuję ból i wściekłość. Wszystko zabarwia się kolorem gniewu, barwą krwi. Ściskam rękami skronie i tarzam się po piasku, żeby uciec od tego cholernego, pieprzonego hałasu. Tancerze są coraz bliżej, zacieśniają krąg. Brązowa skóra połyskuje w świetle płomieni jak miedź. A piekielne kołatki huczą gorzej niż nurkujące bombowce.

Jestem zbyt słaby, żeby się obronić. Zapadam się w piasek, czarny jak noc, lepki i gęsty. Pogrążam się w mroku, w ciemności pełnej szklanych odłamków gwiazd.

***

Myliłem się. To nie gwiazdy, tylko oczy. Tysiące błyskających w mroku białek oczu, którymi wyłożone są ściany i podłoga chaty. Patrzą na mnie. To nieprzyjazne spojrzenia. Znaczące, gniewne łypnięcia posyłane intruzom. Jestem obcy. Czuję, że nie mam prawa przebywać w chacie. Stać pod ciężkimi, groźnymi spojrzeniami przodków o innej niż moja krwi. Nie rozpoznają jej zapachu. Nie znają smaku.

– Obcy – mówią wyraźnie i gniewnie.

Zewsząd padają pytania. O klany, totemy, imiona zmarłych ojców i dziadów. O chwalebne czyny i zwycięstwa. Nie mam im nic do opowiedzenia.

– Obcy! – wołają oskarżycielsko. – Wróg!

– Nie – szepczę. – Nie wróg. Walczę przeciw Japończykom.

I nagle uświadamiam sobie, że nienawidzę Japończyków. Za bestialskie torturowanie jeńców. Za strzelanie do bezbronnych pilotów, którzy zdołali wyskoczyć z uszkodzonych maszyn. Za marynarza Ralpha Simpsona, któremu japoński rozbitek wpakował nóż w brzuch, kiedy ten podawał mu filiżankę kawy. Za zaciekłe nieludzkie oczy, wąskie ślepia diabłów.

To wróg, z którym walczę, myślę. Wróg z pustą twarzą i bezmyślnym okrucieństwem w źrenicach. Jak owad, a nie człowiek. Każdy japoński żołnierz jest identyczny, jakby zabijany wciąż powstawał z martwych. Chcę zniszczyć każdego z tych fanatycznych szaleńców, którzy wtargnęli na cudzą ziemię, żeby podpalić świat.

Cienie w chacie ogarnia wzburzenie. Rozumieją mnie. Podzielają mój gniew. To nasz wspólny klan, wspólny totem. Nienawiść wobec wroga.

– Zabij! – wołają. – Oromatua! Oromatua!

Słowa zlewają się w szum. Bliski, przenikający wszystko śpiew morza. Przypływ?

Stoję na ścieżce. Jest wąska, pełna zdradliwych rozpadlin. Wysoka, stroma skała zamyka świat niczym mur. W dole gniewa się morze. Uderza ze złością w głazy na brzegu, fala za falą. Słyszę jego niski, głęboki ryk.

Na ścieżkę pada ogromny cień. Podrywam głowę, ale jest za późno na ucieczkę. Topór dzierżony w dłoni olbrzyma opada nieubłaganie. Uderzenie miażdży mnie, wgniata w czarną, bezgwiezdną noc. I zostaje tylko ciemność.

***

Niebo nabrało intensywnego odcienia błękitu, niczym susząca się na sznurze dziewczęca sukienka. Słońce przyjemnie grzało skórę. Talbot chłonął ciepło. Dobre, życiodajne ciepło, które leczyło i przynosiło nadzieję.

Poruszył się ostrożnie. Ból w boku odezwał się natychmiast, ale obezwładniające poczucie słabości znikło. Ustał też krwotok z ust. Talbot czuł się nadspodziewanie dobrze. Wciąż był osłabiony i wycieńczony po dwóch dobach spędzonych w wodzie, ale gorączka i zawroty głowy ustąpiły. Kostucha odeszła. Zniknął jej mroczny, zimny cień, który spowijał go od chwili wylądowania na wyspie.

Żyję, pomyślał. Kto by uwierzył?

Mgliście przypominał sobie jakieś nieprzyjemne zwidy, dziwne wrażenia, których doznawał, leżąc bez przytomności. Był tam olbrzym z toporem, tańczące dzikusy i ogniska na plaży. Majaki rodem z awanturniczych powieści, jakie czytywał, będąc dzieckiem.

Wiedział, że znajduje się w kiepskiej i niebezpiecznej sytuacji, lecz w tej chwili rozsądek żołnierza musiał ustąpić radości ocalonego Robinsona. Nie martwił się, że nie ma zapasów i schronienia, że wokół kręci się pełno wrogów, a on poza wyszczerbionym nożem nie ma żadnej broni. Żył. To na razie było najważniejsze.

Rozejrzał się. Wąski pasek plaży omywały fale spokojnego morza. Na horyzoncie majaczył odległy siny kształt sąsiedniej wyspy. Kolombangara, pomyślał Talbot i poczuł leciutkie ukłucie niepokoju. Tu wszędzie jest pełno pieprzonych Japsów. Więcej sukinsynów niż mrówek.

Ściana tropikalnego lasu zaczynała się tuż na granicy plaży. Wydawała się równa i gęsta niczym żywopłot. Po prawej widniała łacha piasku zamknięta potężnym zwaliskiem skalnym, wdzierającym się wąskim klinem w morze. A tuż obok kołysał się łagodnie poruszany dłońmi wiatru kokosowy zagajnik.

– Jak w raju – mruknął Josh. – Gdyby tylko dobry Bóg zechciał stworzyć Ewę podobną do Rity Hayworth i sprzątnął tych wszystkich Japońców.

Ale na horyzoncie majaczył spowity mgiełką zarys Kolombangary. Talbot westchnął.

– Coś mi się zdaje – szepnął do siebie – że nici z Ewy. A Japsów będę musiał pozbyć się sam.

***

Dżungla przypomina katedrę. U góry ciemne, zielone sklepienie z liści i gałęzi podparte niekończącymi się kolumnami pni. Wiązki grubych jak męskie udo korzeni wyrastają z nich niczym przypory. Na dole goła, wilgotna ziemia. A raczej błoto. Jest wszędzie. Czasem czuję, jakby wżerało mi się w skórę, tworząc osobliwy tatuaż. Pokrywa ciało lepką, śliską warstewką, maluje bure półksiężyce za paznokciami, maże się nieustannie.

Dżungla ocieka wilgocią. Jest tak parno, że chyba nauczyłem się oddychać wodą, nie powietrzem. W zielonym mroku dżungli naprawdę czuję się, jakbym nurkował. To dziwny świat. Tu wszystko, co pragnie przeżyć, pnie się w górę, ku słońcu. Ptaki, zwierzęta kłębią się w gąszczu liści nad moją głową. A ja swoją szansę na życie znalazłem na ziemi, w korzeniach wysokiego jak maszt drzewa.

Najpierw zobaczyłem koc. Przypominał szary łachman. Był w całkiem dobrym stanie, tylko brudny. Nie spleśniał ani nie zetlał. Dziwne. W lesie każda rzecz zaraz nasiąka wodą i gnije.

Były właściciel pledu leżał nieopodal, ubrany w resztki munduru piechura. Śmierdział paskudnie, ale postanowiłem mu wybaczyć. W końcu okazał się moim dobroczyńcą. Oddał mi to, co miał najcenniejszego. Racje żywnościowe, bagnet i pięć ślicznych, eleganckich granatów. Ważę je w dłoniach i nie mogę się nacieszyć. Dobrze znów mieć broń.

Dokucza mi tylko złamane żebro. Musiałem ścisnąć pierś paskiem, żeby zmniejszyć ból i swobodniej oddychać. A tak przecież byłem pewien, że się przekręcę. Widocznie jestem silniejszy, niż myślałem. Piję deszczówkę, babrzę się w błocie, żrą mnie wszechobecne, niezniszczalne komary, jednak nie choruję, chociaż od dnia przybycia na wyspę nie widziałem na oczy słynnych gorzkich i mdlących pastylek przeciw malarii.

Ciekawe, co się stało z Wiliamsem i MacKinneyem? Nawet jeśli wyszli cało, nie ma co liczyć, że sprowadzą pomoc. Są pewnie przekonani, że nie przeżyłem.

Jem ryż i suszone ryby, które jakimś cudem nie zgniły. Mają dziwaczny smak, ale nie powinienem narzekać. Otrzymałem prawdziwe skarby. Wytwory wprost z samego serca Imperium Wschodzącego Słońca. Dzięki, wielki cesarzu. Zjadam twoje ryby z intencją, żebyś się jak najszybciej przekręcił. Razem ze swoją płaskonosą, wąskooką armią.

Na razie nie natrafiłem na żadnego żywego Japońca. Ale teraz, z pięcioma wybuchowymi kumplami u boku, będę mógł go godnie powitać.

***

Deszcz spadł bez uprzedzenia. Po prostu ociekających z liści i gałęzi kropel robiło się coraz więcej, aż zagęściły się w prawdziwą ulewę. Woda szemrała monotonnie, jakby próbowała opowiedzieć zawiłą i niesłychanie nudną historię.