Выбрать главу

– Ko – we! Ko – we! Obakemono! Obake…!

Łapię go za głowę i jednym ruchem skręcam kark. Japoniec opada jak szmaciana kukła.

Słyszę, że drugi żółtek cały czas strzela, ale, oczywiście, nie może mnie trafić. Odwracam się do niego z karabinem w rękach, ale nie zadaję sobie trudu naciskania spustu. Walę kolbą w okrągły, pokryty gładkimi czarnymi włosami łeb. Trzaska jak arbuz. Czerwień bluzga na ściany bunkra.

Słyszę wysoki, szaleńczy pisk. Kolejny Japoniec rzuca się na mnie. Czarne oczy płoną wściekłością i niedowierzaniem. To sam pan kapral. Proszę, co za zaszczyt. Mundur ma podarty, poplamiony krwią. Widać oberwał podczas wybuchu granatu. Uśmiecham się paskudnie. Myślę, że należy mu się specjalne traktowanie. Sięgam po karabin maszynowy, z łatwością wyrywam go ze stanowiska. Bojowy pisk zamiera na wargach kaprala, a ja zamierzam się i z rozmachem rozwalam mu łeb ciężkim kawałem metalu. Rozpęka się jak rozdeptana pomarańcza. Czerwona pomarańcza, rzecz jasna.

Co za piękne przedstawienie. Oddycham głęboko, radośnie. I wtedy sobie przypominam. Był jeszcze jeden.

Wyciągam bagnet. Dżungla lubi mój nóż. Poświęcone tylko jej narzędzie ofiarne. Zaraz napijesz się krwi, przyjaciółko. Tylko znajdę tego żółtka.

Gdzie jesteś, gołąbku? Gdzie się ukrywasz?

Ach, tam! No proszę.

Leży na ziemi, skulony, przykryty kocem. I myśli, że go nie zobaczę. Naiwniak.

Podchodzę cicho z bagnetem w dłoni. Uśmiecham się cały czas. Piękny, szeroki uśmiech po prostu nie schodzi mi z twarzy.

Jednym ruchem odrzucam koc. Wiecie, że strach cuchnie? Paskudnie, jakoś piżmowo. A ja nie lubię nieprzyjemnych zapachów. Wprawiają mnie w zły humor.

Patrzę w spoconą, wykrzywioną przerażeniem twarz. Wygląda brzydko, niemal nieludzko. Japoniec cały się trzęsie. Żałosny strzęp życia.

– Obake… – jęczy słabo. – Obakemono!

– Ależ tak – mówię – masz rację, stary.

Pochylam się. W mojej ręce lśni bagnet. Japończyk wydaje stłumione stęknięcie i przestaje drżeć. Zapach strachu miesza się z wonią krwi.

Unoszę bagnet i pozwalam, żeby czerwone krople ściekały na ziemię.

– To dla ciebie, opiekunko i przyjaciółko – szepczę. Czy mi się zdaje, czy zieleń ma dziś naprawdę głęboki odcień?

***

Dżungla jest moim domem. Moją katedrą. Patrzę na sklepione wysoko gałęzie i odczuwam spokój. Płynne szmaragdowe światło przenika przez liście jak przez witraże. Smukłe kolumny drzew stoją obok siebie, strzeliste i dumne. Las jest pełen piękna i niezwykłego majestatu. Wsłuchuję się w jego głos. Odwieczny, nieustający szept ściekających po liściach kropel, krzyki ptaków wysoko w gęstwinie, szum wiatru. Staram się zrozumieć tę mowę, pojąć dżunglę i zrozumieć, czego ode mnie oczekuje.

Każdy ma w życiu jakieś miejsce. Ten las czekał na moje przybycie. Należę do niego. Zostałem stworzony, przywołany, aby tu pozostać. I muszę bronić swojej ziemi. A w zamian ona daje mi siłę.

Obserwuję wrogów, cichy i nieuchwytny jak cień. Są tacy nieporadni. Poruszają się niezgrabnie, tupiąc buciorami. Nie potrafią patrzeć. Nie chcą nauczyć się lasu. Gubią drogę, nie umieją rozpoznawać najprostszych znaków, grzęzną w błocie, drżą na deszczu, lękają się ciemności. Są beznadziejni. Walczą z drzewami, z lianami, wycinają krzewy, ale na nic ich wysiłki. Las jest wieczny.

A ja stoję w cieniu, zawsze za ich plecami. Obserwuję i czekam.

Wsłuchuję się w słowa lasu.

Niedługo znów zabrzmią. Niedługo w szeleście liści usłyszę szept:

– Oromatua. Zabij.

I podążę wypełnić rozkaz.

Spełnić swoją misję.

Już niedługo.

***

Kapitan Hidachi ubrany w czysty, elegancki mundur krążył wokół stołu sprężystym krokiem. Na twarzy miał wyraz niechęci przemieszanej z lekką pogardą. Widać, że jest tu nowy. Widać gołym okiem, pomyślał porucznik Yachira.

Wizyta przełożonego nie zapowiadała niczego dobrego. Yachira poczuł nagle falę głębokiego znużenia. Domyślał się, czego będzie dotyczyła rozmowa.

Chciałbym mieć to za sobą, pomyślał.

Kapitan Hidachi zatrzymał się tuż przed podwładnym i zmierzył go srogim spojrzeniem. Kołysał się przy tym nieznacznie na piętach, jakby sądził, że przyda mu to godności.

– Otrzymałem wieści, że na wyspie wylądowały potajemnie oddziały nieprzyjaciela. Zadają naszym żołnierzom dotkliwe straty. Czy to prawda, Yachira? – spytał ostro.

Porucznik z trudem stłumił westchnienie.

– Nie wiem, panie kapitanie.

Brwi przełożonego uniosły się w górę, nadając twarzy komiczny wyraz.

– Co to ma znaczyć, Yachira? Jak to pan nie wie?!

Porucznik uniósł wzrok i wytrzymał spojrzenie Hidachiego.

– To prawda, że ktoś morduje naszych żołnierzy. Jednak żaden oddział nieprzyjacielski nie przedostał się na wyspę. Podejrzewam, że za straty odpowiedzialni są krajowcy.

Kapitan parsknął gniewnie.

– Niech pan nie udaje głupca, Yachira. Dzicy krajowcy nie mieliby szans w starciu z armią cesarza! To muszą być dywersyjne działania wroga!

Porucznik opuścił głowę.

Przypomniał sobie trupy. Ludzi z roztrzaskanymi czaszkami, połamanymi kończynami, skręconymi karkami. Amerykanie zabijali inaczej. Ta rzeźnia w ogóle nie wyglądała na dzieło ludzkich rąk. Podobno jedna z ofiar żyła jaszcze, gdy do bunkra dotarł oddział rozpoznawczy zaniepokojony milczeniem kaprala Okori, który nie zgłaszał się przez radio. Ludzie powtarzali potem z lękiem ostatnie słowa konającego. Obakemono. Demon.

Yachira spojrzał na przełożonego.

– Podobno to nie żaden oddział, ale jeden człowiek – powiedział ostrożnie.

Kapitan zbladł. Jego okrągła, pokryta potem twarz dosłownie skamieniała z oburzenia.

– Co to za kpiny, Yachira?! Jeden człowiek! Czy pan próbuje znaleźć absurdalne wytłumaczenie dla własnej nieudolności? Jak jeden żołnierz wroga mógłby zadać naszym oddziałom tak znaczne straty?

Tym razem porucznik westchnął.

– Ludzie mówią, że to demon – stwierdził cicho.

Hidachi stał przez chwilę osłupiały, a potem wybuchnął śmiechem.

– To jakieś szaleństwo, Yachira. Szkodliwy zabobon, z którym trzeba definitywnie skończyć! Wyślemy natychmiast grupę poszukiwawczą, która nie spocznie, póki nie odnajdzie tego Amerykanina i nie dowiedzie, że to człowiek z krwi i kości.

Yachira milczał.

Kapitan zmierzył go pełnym niedowierzania spojrzeniem.

– Chyba nie wierzy pan w te brednie, Yachira?

Porucznik zwilżył wargi.

Sam już nie wiem, w co wierzę, pomyślał.

– Oczywiście, że nie, kapitanie Hidachi – zaprzeczył głośno.

Na ustach przełożonego pojawił się uśmiech zadowolenia.

– Więc zorganizuje pan oddział. Natychmiast. W ciągu trzech dni Amerykanin ma być martwy. Jeśli jest jakiś pojedynczy Amerykanin. Moim zdaniem, to cała dywersyjna grupa, którą trzeba jak najszybciej unieszkodliwić. Niech pan pamięta, Yachira. Trzy dni.

– Tak jest, kapitanie Hidachi – powiedział porucznik.

Mam trzy dni na schwytanie demona, pomyślał. Jakże pełen buty to rozkaz.

Talbot ukryty w gęstwinie krzaków obserwował Japończyków. Mijał właśnie trzeci dzień akcji. Akcji, która od początku przebiegała inaczej, niż zaplanowano. Gotów był się założyć, że żółci nie przewidywali specjalnych problemów. No bo czy tak trudno zabić samotnego rozbitka? Josh uśmiechał się szeroko. Bawiło go, jak cholernie się pomylili.

Trzeba bardzo uważać, żeby z tropiciela nie stać się zwierzyną, pomyślał.

Japońscy żołnierze szli z wyraźną niechęcią, starając się trzymać jak najbliżej siebie. Na ich twarzach malowało się napięcie. W kącikach oczu mieszkał niepokój.

Pachnieli strachem.

Po wąskiej, bagnistej ścieżce nie mogli poruszać się inaczej niż gęsiego. Ci, którym przyszło maszerować na końcu, zdradzali oznaki największego zdenerwowania. Często przełykali ślinę, wzdrygali się na każdy dźwięk, rozglądali się nieustannie, jakby mieli głowy osadzone na drucie.

Talbot ukryty między wielkimi, wilgotnymi liśćmi bezszelestnie przesuwał się równolegle z oddziałem.

Czekał. Nie na jakąś sprzyjającą okazję. Takie zdarzały się właściwie co chwila. Chciał, żeby napięcie wśród Japończyków stało się nie do zniesienia. Miał zamiar pokonać żółtków ich własnym strachem.

Do tej pory udało mu się zgarnąć trzech. Dwóch wartowników – jednego nocą, a kolejnego tuż przed samym świtem. Nie zdążyli nawet zauważyć, że umierają. Tak jakby Talbot stał się niewidzialny. Czasem myślał, że naprawdę tak jest. Wrogowie nie mogą go dostrzec, bo znajduje się pod opieką dżungli. Ona pozwala mu wtapiać się w tło, znajdować schronienie w każdej gęstwinie, każdym wykrocie.

Trzeciego załatwił naprawdę koncertowo. Ściągnął go po prostu ze ścieżki, jak w starych filmach o Indianach. Pod nosem wszystkich pozostałych. Japoniec nie zdążył nawet zaskomleć. Szedł sobie ostatni, kręcąc się ze strachu, jakby miał osę w dupie, a potem już leżał z rozpłatanym gardłem. A wokół była tylko ściana wrogiej, ociekającej kroplami deszczu zieleni.