Pewnie ma gdzieś własną kryjówkę, pomyślał Talbot i oblał się zimnym potem. Chciał zaryzykować, zboczyć do groty i zabrać stamtąd karabin, ale wtedy Japończyk mógłby zdążyć dotrzeć do swego arsenału i powitać go paroma kulkami.
Jezu, co za idiota ze mnie, jęknął w duchu. Dlaczego nie zabrałem karabinu albo chociaż kilku granatów? Kretyn. Jak ten Japoniec mnie zabije, będę sam sobie winny. Wszystko przez tę pieprzoną malarię. Mąci mi w głowie.
Postanowił, że dopadnie przeciwnika, zanim ten dotrze do swojej kryjówki. Żółtek wyglądał na wycieńczonego. Na jego koszuli czerwieniły się ślady krwi. Wspinał się dzielnie, ale wyraźnie słabł. Talbot zacisnął zęby i przyspieszył. Sapał z wysiłku, ale był już naprawdę blisko wroga. Tuż nad jego głową majaczył szczyt skały. Gdzie ten sukinsyn ma broń? – myślał gorączkowo. Na wierzchołku? Po drugiej stronie, od morza?
Przed nosem widział teraz buty i chude łydki przeciwnika wystające z postrzępionych spodni. Wyciągnął rękę, żeby złapać za kostkę. Japończyk pisnął histerycznie.
– Obakemono! – wrzasnął. – Ko – we! Ko – we!
Na jego twarzy malowało się niekłamane przerażenie.
Co za pieprzony tchórz, pomyślał Talbot z gniewem. Japoniec zerwał się do ostatecznego wysiłku i stanął na szczycie skały. Balansował przez chwilę, żeby złapać równowagę, a potem rzucił się do ucieczki. Nawet nie próbował podjąć walki czy strącić Talbota ze skały, wykorzystując chwilową przewagę.
Josh poczuł, że ogarnia go wściekłość. Chciał dorwać tego tchórzliwego żółtka, skończyć z nim i wreszcie mieć spokój. Wdrapał się na szczyt i puścił w pogoń za uciekinierem. Ostre krawędzie skały były śliskie i zdradliwe. Kamienie osuwały się spod nóg, buty co chwila wpadały w głębokie rozpadliny, co groziło złamaniem kostki lub gorzej, runięciem w dół urwiska. Daleko u stóp kamiennego urwiska niebieskie, gładkie jak obrus morze obmywało kamienne złomy.
W pewnym momencie Japończyk potknął się i upadł. Rozczapierzone palce uchwyciły się skały, nogi znalazły w ostatniej chwili oparcie. Ale ta chwila zwłoki wystarczyła, żeby Talbot go dopadł. Szarpnął za mundur na karku i poderwał w górę.
Twarz Azjaty, blada, zlana potem, wykrzywiła się w grymasie wściekłości.
– Obake! – syknął i zamachnął się, próbując uderzyć Josha w szczękę.
Talbot zablokował niepewny cios, a wtedy przeciwnik kopnął go w nogę. But ześlizgnął się, ale Talbot zdołał znaleźć oparcie.
– Ty parszywe ścierwo – warknął.
Zamierzył się, żeby przetrącić Japońcowi kark, lecz tamten się uchylił. Uniknął ciosu, ale stracił równowagę. Zamachał rozpaczliwie rękami i wczepił się niespodziewanie w Talbota. Josh poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Szarpnął wściekle, żeby oderwać zaciśnięte kurczowo dłonie przeciwnika, ale już było za późno. Runęli sczepieni prosto na obmywane łagodnymi falami kamienie daleko, daleko w dole.
Josh otworzył oczy. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie błękitnym jak świeżo wyprana dziewczęca sukienka. Promienie świeciły tak mocno, że musiał przymrużyć powieki. Nie czuł najmniejszego bólu.
Niemożliwe, pomyślał. Przecież muszę być martwy. Nikt nie przeżyłby podobnego upadku.
Usiadł i rozejrzał się. Na kamieniu opodal leżał Japończyk. Wydawał się całkowicie spokojny, jakby pogrążony we śnie. Nie miał na ciele śladów najmniejszych obrażeń.
– Coś tu nie gra – mruknął zaniepokojony Talbot. – Coś tu cholernie nie gra, kolego.
Japończyk westchnął cicho i zamrugał. Po chwili otworzył oczy. Usiadł nagle sztywno, wyprężony jak struna. Wydawało się, że nie dostrzega Talbota. Wpatrywał się z napięciem w morze. Zacisnął palce i stęknął cichutko.
– Co jest? – szepnął Josh.
Nad falami unosiła się dziwna kłębiasta chmura. Przybliżała się szybko i nagle Talbot zobaczył, że tworzy ją korowód widmowych postaci. Tak groteskowych i obrzydliwych, że aż zabawnych. Była tam starucha z nienaturalnie długą szyją i wytrzeszczonymi oczami. Stwór o ogromnej głowie, z której wyrastała kolejna, o wielkich rozwartych do wrzasku ustach. Jednooki potwór, któremu ze środka czerepu wystawał piejący kogut. Zwierz podobny do małpy z pękiem czaszek zamiast głowy, dzierżący w dłoni pałkę. Ropucha z trojgiem ślepi. Cudaczny potwór podobny do meduzy czy parasola, wyciągający mackowate ramiona. I mnóstwo podobnych dziwadeł.
Japończyk zadrżał. Z jego ust wydobył się cichy jęk.
Stwory płynęły ku niemu nad falami, wrzeszcząc i skrzecząc. Talbotem nie interesowały się wcale.
Japończyk dygotał, pobladłe wargi poruszały się bezgłośnie, jakby w modlitwie. Wtem nad horyzontem rozbłysło światło, jakby zapłonęło nagle drugie słońce. Jasność przybliżała się, rozświetlając całe niebo białym blaskiem. Ogarnęła w mgnieniu oka chmurę demonów i pochłonęła ją całkowicie. W środku świetlistej kuli majaczyła jakaś postać spowita w długą, lśniącą szatę. Miała wiele par ramion zastygłych w skomplikowanych gestach. Jej spokojne, tchnące dobrocią oblicze jaśniało blaskiem.
Talbot spojrzał na siedzącego na skale Japońca. Na bladej, wycieńczonej twarzy malował się wyraz nieziemskiego szczęścia. W kącikach oczu szkliły się łzy. Wyciągał ręce do zjawy, a jego usta powtarzały jeden wyraz jak mantrę.
– Kannon! Kannon!
Bogini zatrzymała się na skraju wody, otwarła ramiona. Japończyk powstał, jak w transie wpatrzony w cudowne zjawisko ruszył na spotkanie zjawy.
Josh oblizał spierzchnięte wargi.
Idzie nad piaskiem, pomyślał oszołomiony. Jego stopy nie dotykają ziemi.
Z wyciągniętymi ramionami i wielką radością na twarzy Japończyk wstąpił w krąg światła. Wtedy nastąpił rozbłysk i lśniąca kula zniknęła.
Talbot siedział przez chwilę bez ruchu. Potem podniósł się, westchnął i zagryzł wargę.
– A więc tak to wygląda – powiedział cicho. – W końcu już dawno powinienem się domyślić.
W płaskim kamieniu, w którym powstało lekkie wklęśnięcie, zebrało się trochę wody. Talbot ukląkł i przejrzał się w tafli. Zobaczył twarz całą pokrytą sinymi liniami tatuaży i płonące, zielone jak dżungla oczy.
Usiadł ciężko na piasku i ukrył twarz w dłoniach. Trwał tak nieruchomo aż do zachodu słońca. Potem wstał, otrzepał ubranie. Zrobił się głodny.
Najwyższa pora coś zjeść, pomyślał.
Siedzę na plaży i patrzę, jak cichym krokiem nadchodzi cudowny fioletowy zmierzch. Widok jest tak piękny, że aż nieprawdziwy.
W ognisku, które rozpaliłem, piecze się prosię. Pachnie naprawdę kusząco. Niedługo dojdzie i będę mógł zacząć kolację.
Właściwie niczego mi nie brakuje. Tubylcy składają mi ofiary, dżungla jest moim domem. Nie ma przede mną tajemnic. Może trochę doskwiera mi samotność. Ale do tego łatwo się przyzwyczaić. Mogłem przecież trafić o wiele gorzej.
Kiedy naprawdę mi źle, mogę iść do wioski poszukać towarzystwa jakiejś dziewczyny. Traktują mnie naprawdę miło. W końcu nie robię im krzywdy, a moje awanse to rodzaj wyróżnienia. Podnoszą ich prestiż, sprawiają, że czują się lepsze, wybrane.
Niekiedy fala o zmierzchu robi się szkarłatno czerwona. Wtedy wiem, że nadpływa czółno z Zachodniej Wyspy. Widzę, jak przewoźnicy zabierają dusze do krainy przodków. To poruszający widok. Pełen dostojeństwa.
Tradycja pełni w życiu krajowców bardzo ważną rolę. Wiele się o nich dowiedziałem. Mógłbym nawet napisać książkę. Pewnie byłaby przydatna niejednemu naukowcowi.
Czasem odwiedza mnie Kui, ślepa strażniczka zaświatów. Już nie traktuje mnie ostro. Wie, że zrozumiałem. Jestem Oromatua. Demon, widmowy cień. Tubylcy mnie przywołali, żebym ich strzegł przed Japończykami. Usłyszałem wołanie, kiedy umierałem z ran na plaży, i dlatego się tu znalazłem.
Odkrycie prawdy o sobie przyniosło ulgę. Wiele rzeczy znalazło się na właściwym miejscu. Zrozumiałem, dlaczego widzę w ciemności. W jaki sposób potrafię pozostawać niezauważony. Czemu dysponuję siłą znacznie przewyższającą ludzką. Przyzwyczaiłem się nawet do swojej nowej twarzy. Tatuaże oznaczają przynależność do świata duchów. A oczy są całkiem fajne. W domu poderwałbym niejedną dziewczynę na to wściekle zielone, świecące spojrzenie.
Naprawdę uważam, że mogłem trafić gorzej. Nie wiem, czy kiedykolwiek stąd odejdę. Powoli przyzwyczajam się do myśli, że to moje miejsce na zawsze. Chociaż stare legendy mówią, że demona można zabić. Musi wtedy trafić do jakichś zaświatów, prawda?
Może odejdę, kiedy wypełnię swoje zadanie. Gdy wyspa będzie bezpieczna. Ale nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi. Nie wiem nawet, czy tęsknię. Za domem, rodzicami, dziewczyną, którą zostawiłem. Moje dawne życie nie znaczy dla mnie więcej niż sen. Słodki, odległy sen o kimś całkiem innym niż ja.
W duszy wierzę, że mój czas się wypełni i przeniosę się w jakiś wyższy wymiar. A jeśli nie, to cóż. Płakać nie będę. Zawsze powtarzam, że mogło być gorzej.
Patrzę na łagodne, srebrzące się morze. Palmy kołyszą strzępiastymi głowami. Piasek jest biały, miałki, nagrzany słońcem. Jak w raju. W małym, prywatnym raju stworzonym na mój użytek. Oromatuy. Widmowego cienia.
2005