1999
Hekatomba
Pomysł na tę historię przyszedł mi do głowy w Berlinie. To miasto wielkich, mrocznych kamienic i monumentalnych budowli, statecznych niczym duchy Brandenburczyków, przesiąka jednak klimat twórczości niemieckich ekspresjonistów. Pamiętam zupełnie pusty kościół gdzieś obok Tacheles, do którego trafiłam późnym wieczorem, idąc za głosem organów. W nawach nie było nikogo, wysoko na chórze ktoś niewidoczny z dołu grał „Requiem", a z sufitu spoglądało srogo olbrzymie oko opatrzności.
Wtedy właśnie pojawił się na świecie anioł o imieniu Rój.
Hekatomba – ofiara ze stu zwierząt, najczęściej wołów, składana bogom.
»Anioł śmierci – Adriel… nie musi być duchem zła łub aniołem upadłym, zawsze natomiast jest legatem Boga i wykonawcą Jego woli«.
Gustaw Davidson, Słownik Aniołów
Boże, co za piekielny dźwięk! Pełno w nim szeptów, zgrzytów, śmiechu i szlochu, chociaż nie potrafię rozróżnić żadnych słów. Wszystko to brzmi jak rój, który usiłuje uwić sobie gniazdo w mojej głowie. Wydaje mi się, że zamiast mózgu mam papierowy lampion skręcony przez osy. Wszystko jedno, czy chodzę od ściany do ściany, kilka kroków w prawo, a potem kilka w lewo, czy siedzę na podłodze pośrodku małego białego pomieszczenia – dźwięk nie cichnie nigdy. Czasami przygasa, aż staje się niemal niesłyszalny, ale towarzyszy mi zawsze. Przez zakratowany otwór w drzwiach spoglądają na mnie nieznajome twarze. Pojawiają się i znikają jak ruchome rzeźby w staroświeckim zegarze. Powinienem odczuwać na ich widok jakieś emocje, ponieważ zadecydują o moim losie. W każdym razie tak im się zdaje. Nie dbam o to. O moim losie zadecydował już ktoś inny.
Nigdy nie byłem specjalnie religijny, chociaż niewątpliwie wierzę w Boga. Kiedy miałem zaledwie kilka lat, matka zaczęła prowadzać mnie do kościoła. Pamiętam półmrok i chłód bijący od kamiennych ścian, chybotliwe płomyki świec i powolny rytm pieśni, który zdawał się rozpływać w cieniu. Wypowiadane słowa miały dla mnie magiczny wydźwięk: Gloria, Alleluja, Amen. Przywołani tymi zaklęciami aniołowie, bestie i potrząsający okrwawionym łbem wielorogi Baranek defilowali ponad ołtarzem, tuż nad samą głową umierającego Chrystusa, który wisiał tam niby ofiara pogańskiego rytuału.
Na przeciwległej ścianie z ust Pantokratora wydobywał się olbrzymi miecz i gałąź oliwna, a otaczający go męczennicy, wściekli i żądni zemsty, demonstrowali swoje kalectwo.
Wizyty w kościele przyprawiały mnie o dreszcz podniecenia i lęku, znacznie silniejszego niż oglądane po kryjomu horrory, gdyż w przeciwieństwie do nich ceremonia zawsze była prawdziwa. W końcu niedzielne poranki stały się dla mnie wyczekiwaną atrakcją, co moja matka błędnie przypisywała niespotykanej w tym wieku religijności. Wszystko uległo niespodziewanej zmianie za sprawą trwającego kilka tygodni remontu kościoła. Gdy po raz pierwszy wszedłem do odnowionego wnętrza, z zachwytu zabrakło mi tchu. Freski objawiły się w całej okazałości, lśniące od świeżej farby. Nigdy przedtem krew nie była tak czerwona, a ognie piekielne tak jaskrawe. Całe ściany pokrywały fascynujące, okrutne malowidła, aż po pociemniały do tej pory sufit.
Wystarczyło jedno spojrzenie w górę, żeby przyjemne podniecenie znikło. Z sufitu patrzyło na mnie olbrzymie oko, otoczone wieńcem promieni, zamknięte w wielkim, kanciastym trójkącie. Jego wpatrzona wprost we mnie źrenica wydawała się martwa, choć zarazem groźna, jakby należała do trupa, który zamierza za chwilę zerwać się z chichotem i rzucić do gardła. Przeraziłem się. Oko dostrzegło mnie i już nie wypuści. Należę do niego, jestem w jego mocy. Wszystkimi zmysłami czułem hipnotyczne działanie oka. Z rozdziawionymi ustami gapiłem się na plafon tak długo, aż matka pociągnęła mnie za rękaw.
– To Oko Opatrzności – wyjaśniła szeptem. – Patrzy przez nie Bóg i widzi w nim wszystko, co dzieje się na ziemi. Dlatego jest wszechwiedzący.
Zacząłem się trząść, a matka spytała, czy mi zimno. Nie mogłem wydobyć głosu, pokręciłem tylko głową. Wpadłem w panikę. Nie umiałem wyobrazić sobie obrzydliwszej i bardziej bezdusznej rzeczy niż to Oko. Mógłbym je jakoś zaakceptować, gdyby należało do Szatana, ale przyjąć, że ta czarna dziura jest źrenicą Boga?
Trząsłem się przez cały czas, a po powrocie do domu okazało się, że mam gorączkę. To był początek odry. Czułem się strasznie chory i nie mogłem patrzeć na światło, co pogłębiało moje przerażenie. Widocznie Bóg, który jest światłością, przejrzał mnie na wylot, zobaczył, jaki jestem plugawy, i odrzucił od siebie jak biblijne plewy od ziarna. Tak oto doświadczyłem tego, o czym napisano w Piśmie – zostałem potępiony. Długi czas po tym, jak wyzdrowiałem, byłem przekonany, że Bóg zesłał na mnie krosty i światłowstręt jako karę za grzechy. Oko nie przestawało mnie prześladować. Nocami wisiało ponad łóżkiem w moim pokoju, śledziło mnie, gdy wychodziłem na dwór, niespodziewanie pojawiało się na niebie i zatruwało wszelką radość. Myślę, że popadłem wtedy w coś w rodzaju manii prześladowczej. W najgorszym okresie bałem się nawet wysikać, żeby czuwający nade mną Bóg nie poczuł się obrażony.
Wizyty w kościele przestały być dla mnie rozrywką. Pod świdrującym spojrzeniem Oka czułem się jak robak na haczyku. Z czasem zacząłem wykręcać się od niedzielnego obowiązku, wynajdując sobie coraz to inne wymówki, ku niejakiej uldze mojej matki, która zaczęła się już obawiać, że wybiorę w przyszłości mało pociągającą karierę duchownego.
Wydaje mi się, że historia z Okiem ciągnęła się przez kilka lat. Trzy, a może cztery? Nie jestem pewien. Byłem wtedy naprawdę mały. W miarę jak dorastałem, zacząłem wstydzić się lęku przed kościelnym malowidłem, a kiedy doszedłem do wieku, w którym mogłoby mnie bawić, dawno już o nim zapomniałem. Ale Oko nie zapomniało o mnie. W każdym razie jako kilkuletni chłopiec nie rozumiałem większości nauk zawartych w Biblii z wyjątkiem jednej: doskonale wiedziałem, co to znaczy bojaźń boża.
Sarapsos pojawił się bez żadnej zapowiedzi. Po prostu którejś nocy obudził mnie nagły huk w głowie, jakby tysiące ludzi krzyczało, mówiło, syczało i szeptało jednocześnie we wszystkich językach. Ponad to wybijał się świszczący głos, który brzmieniem przypominał mi płomień. Kiedy mówił, zdania wyświetlały się bezpośrednio w moim umyśle, zapisane krwawymi językami ognia. To było wstrętne uczucie, które pewnie w jakiś sposób przypominało gwałt. Coś obcego wsunęło się siłą w głąb mojej osobowości i wypalało mi w mózgu słowa.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem skuloną na poręczy łóżka skrzydlatą postać. Wiedziałem, kim jest, bo na początku przedstawił się jako Sarapsos Anioł Cierpienia. Zwrócił w moją stronę obłą, owadzią głowę o beznamiętnych oczach. Wyglądał ohydnie. Przypominał monstrualnego, na wpół mechanicznego szerszenia, choć tak naprawdę nie miał w sobie nic z owada. Otulił się trzema parami przejrzystych skrzydeł. Mówił do mnie bez przerwy i wyświetlał przed moimi oczami różne obrazy. Zapadały głęboko w pamięć, mimo że ich nie rozumiałem. W każdym razie nie chwytałem ich sensu, bo docierało do mnie za wiele bodźców. Śpiewny syk Sarapsosa rozsadzał mi czaszkę. Krzyczałbym ze strachu i bólu, gdyby nie zdławił moich reakcji. Mimo to kiedy wreszcie dotarło do mnie, czego chce, zacząłem krzyczeć. Miotałem się na łóżku, wydając stłumione, gardłowe okrzyki, a anioł śpiewał i wyświetlał w mojej głowie swoje przesłanie, jak przystało na dobrego posłańca. Równocześnie opowiadał o mnie. Przywoływał wszystkie uczynki, jakie kiedykolwiek popełniłem, te złe, te dobre i nijakie. Pokazywał mi ogrom wszechświata, zdradzał najważniejsze tajemnice ziemi. Objawiał naturę Boga i przekazywał wizje innych poziomów rzeczywistości. Informował mnie o szczegółach zadania. Mój mózg nasiąkał tym jak gąbka, podczas gdy ja cały czas próbowałem krzyczeć. Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, kto go przysłał. Jednak to, czego żądał ode mnie Bóg, było straszne. Nie mogłem tego zrobić. Chyba nikt by nie mógł. Sarapsos wiedział o tym. Widziałem pochyloną nad sobą wstrętną wydłużoną głowę anioła, jego ogromne jednobarwne oczy i maleńkie usta na końcu pozbawionej podbródka twarzy, pełne ostrych jak igły zębów.
Zmusił mnie, abym wstał. Miał całkowitą kontrolę nad moim ciałem. Przewracał moimi rękami sterty książek tak długo, aż znalazł stary egzemplarz Biblii. Kazał mi ją czytać. Czytałem więc, aż moje oczy, zmienione w czerwone, opuchnięte szparki, ślepły od łez, a głos przechodził w ochrypły szept. Wtedy zaczynał znów wyśpiewywać i wyświetlać swoje przesłanie albo wyłączał na chwilę moją świadomość, upodabniając mnie do czuwającego telewizora.
Zupełnie straciłem poczucie rzeczywistości. Gdy Sarapsos wreszcie odszedł, dowiedziałem się, że minęły trzy dni. W tym czasie przeczytałem Biblię chyba kilkadziesiąt razy. Byłem tak wycieńczony, że z trudem trzymałem się na nogach. Dowlokłem się do kibla i zwymiotowałem trochę żółci. Klęczałem przed sedesem jak przed jakimś plemiennym bożkiem, trąc kułakiem obolałe oczy, ale nie udało mi się zapłakać. Byłem prawie zupełnie ślepy, a światło sprawiało mi ból, jednak starałem się nie zamykać powiek, bo po ich drugiej stronie płonęły wciąż słowa Sarapsosa. Podczas tych trzech dni udało mi się poznać prawdziwe imię anioła, mimo że próbował je przede mną ukryć. Nazywał się Rój – Anioł Przemocy.