Выбрать главу

Dawn spojrzała z nadzieją.

– Tak?

– Jeśli pani przyjaciele chcą przyjść tutaj kolędować, to proszę im to wybić z głowy.

Zdecydowanym ruchem zatrzasnęła drzwi.

Dawn odwróciła się i już chciała wracać, lecz nagle zatrzymała się. Nie powinna rezygnować tak łatwo. Ruszyła na obchód Grange. Warto było spróbować.

Zapadał już zmrok. Na tyłach domu zauważyła mężczyznę. Patrzył w zadumie na rozległe pola, schodzące łagodnie w dolinę. Zwrócony był do niej plecami i opierał się na lasce. To musiał być on. Człowiek, który żywił nienawiść do całego świata. Nawet jeśli nie uda jej się go przekonać, to przynajmniej wygarnie mu, co o nim myśli. Pochyliła głowę, aby śnieg nie sypał jej w twarz i ruszyła przed siebie.

Kiedy była tuż za nim, trzask suchej gałązki zdradził jej obecność. Mężczyzna zmierzył ją groźnym wzrokiem.

– Proszę natychmiast opuścić tę posesję albo pani tego pożałuje – syknął. – Nie lubię intruzów. Słyszała pani?

Coś w jego głosie sprawiło, że zadrżała. Jakaś dziwnie znajoma nuta dźwięczała w tych ostrych słowach. Przez padający śnieg widziała bardzo niewiele. Był wysoki, młodszy, niż myślała, twarz miał pokrytą bliznami.

Momentalnie odrzuciła myśl, która zaświtała jej w głowie. Nie, to było niemożliwe.

– Nie chciałam przeszkadzać – wyjaśniła – ale to jedyny sposób, aby z panem porozmawiać.

Wykonał krok w jej kierunku.

– Nie chcę się z nikim widywać. Czy nie rozumie pani, co mówię?

Śnieg wirował w powietrzu, dziwnie rozmywając kształty i czyniąc niemożliwe możliwym. W zapadającym mroku widziała, że zamarł w bezruchu. Czyżby…? A jednak… Ben! On pewnie także ją rozpoznał. Wstrząsana uczuciami radości i bólu, nie wiedziała, jak ma się zachować.

– Ben – szepnęła. – Boże, nie mogę w to uwierzyć! Ben!

Ruszyła w jego stronę, ale cofnął się.

– Odejdź! – syknął nieprzyjaźnie.

– Ale to ja… Dawn. Nie pamiętasz mnie?

Wiatr trochę zelżał i chociaż śnieg wciąż padał, to doskonale widzieli swoje twarze. Zastanawiała się, jak go rozpoznała. Zestarzał się przez te osiem lat, jego oczy były zapadnięte. Zdjęła kaptur, aby mógł się jej lepiej przyjrzeć i spostrzegła, że jego rysy stężały.

– Nie, nie pamiętam – mruknął. – Powtarzam po raz ostatni: proszę opuścić moją posesję i nigdy nie wracać.

– Ben, zaczekaj, proszę… – Wyciągnęła do niego ręce, ale się cofnął. Nagle potknął się, stracił równowagę i upadł jak długi na ziemię. Pośpieszyła mu z pomocą, ale zasłonił się laską.

– Odejdź!

– Pozwól sobie pomóc…

– Powiedziałem, odejdź! – krzyknął. – Nie dotykaj mnie, słyszysz? Wynoś się stąd!

Nie była w stanie dłużej tego słuchać. Z trudem powstrzymując płacz, odwróciła się i odeszła.

Położyła się do łóżka wcześniej niż zwykle i ze wszystkich sił starała się nie słuchać śpiewów kolędników, maszerujących wesoło przez miasteczko. Czuła w głowie potworny mętlik. Jej miłość do Bena należała już do przeszłości. Pomimo to, spotkanie po latach było dla niej potwornym wstrząsem.

Przez osiem lat myślała o nim jako o mężu Elizabeth, dyrektorze przedsiębiorstwa, ojcu gromadki dzieci. Zachowała w pamięci jego twarz – młodą, przystojną, pełną życia.

Twarz, którą zobaczyła po południu, była zupełnie inna. Napiętnowana i pełna bólu, była twarzą człowieka samotnego w swym cierpieniu.

Pomyślała o lasce, której używał jako broni i podpory, i zastanawiała się, co przemieniło silnego, młodego mężczyznę w kuśtykającego odludka. Czy miał wypadek? Kiedy?

Najciszej jak potrafiła, wstała z łóżka. Wiedziała, że nie jest to rozsądna decyzja, ale czuła, że musi zobaczyć się z Benem. Ubrała się pośpiesznie i wyślizgnęła na dwór. Śnieg przestał już padać, a ulice były pokryte ciężkim, srebrnym dywanem, w którym odbijało się światło księżyca. Furtka Grange Hollowdale miała zamek, który nie działał od lat. Squire Davis, człowiek beztroski i towarzyski, nie trudził się, aby założyć nowy. Jednak dzisiejszej nocy ktoś zabezpieczył wejście drutem. Musiała się mocno siłować i obolałymi palcami odginała drut, ale w końcu udało się. Pchnęła lekko furtkę i weszła na teren posesji. Dom był pogrążony w ciemności, tylko na pierwszym piętrze paliło się pojedyncze światełko. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak jest późno i serce zabiło jej mocniej. Nie było sensu wołać gderliwej gosposi. Musiała znaleźć inny sposób. Powoli ruszyła na obchód Grange.

W końcu doszła do biblioteki położonej na tyłach domu, gdzie Squire często siadywał wieczorami z cygarem i kieliszkiem brandy. Kiedy zobaczyła wąską smugę światła, serce zabiło jej mocniej. Podeszła do przeszklonych drzwi. Zasłony nie były całkowicie zaciągnięte i z łatwością można było zajrzeć do środka.

Ogień płonął w kominku i oświetlał blado cały pokój. Tuż obok paleniska, na sofie, leżał Ben. Pchnęła lekko drzwi i, ku jej radości, ustąpiły. Prawie bezszelestnie weszła do środka. Ben nie dawał znaku życia. Leżał bez ruchu, a jego oczy były zamknięte.

Podeszła bliżej, ale po chwili zatrzymała się, nie wiedząc, co zrobić dalej. Jej wzrok padł na krzesło. Usiadła. Sen wymazał /. twarzy Bena niedawną nienawiść i wściekłość. Był teraz bardziej podobny do mężczyzny, którego znała przed laty. Wyglądał młodziej, ale i tak nazbyt staro jak na trzydzieści pięć lat. Smutek i cierpienia pozostawiły swoje piętno.

Poruszył się. Kartka papieru wyślizgnęła się z jego dłoni i wpadła do kominka. Dawn podniosła ją szybko, nim jeszcze zdążyła się zająć ogniem. Po chwili uświadomiła sobie, że jest to list, który wysłała przed ośmiu laty. Była wtedy rozczarowana i pełna goryczy. Okrutne słowa skakały jej do oczu – „… podłe… niewybaczalne…

Napisała te słowa do zdrowego, silnego, młodego mężczyzny, który chciał ją zbyć czekiem, ale mężczyzna, który je teraz przeczytał, był chory i dziwnie bezbronny. Wbrew własnym uczuciom poczuła się winna.

Po południu powiedział, że jej nie zna, ale jednocześnie potem przeczytał list. Aż dziwne, że znalazł go w zamieszaniu związanym z przeprowadzką.

Poruszył się ponownie i otworzył oczy, tak że patrzył teraz wprost na nią. Początkowo na jego twarzy nie było widać żadnej reakcji, ale po chwili zamrugał z niedowierzaniem.

– Kim jesteś? – zapytał nieomal szeptem.

Zastanawiała się, co powiedzieć. Wybrała odpowiedź najlepszą z możliwych.

– Jestem Wigilijnym Duchem Przeszłości.

Rozdział drugi

– Wigilijnym Duchem Przeszłości – powtórzył jak echo. – Dalekiej przeszłości?

– Nie – odpowiedziała gorzko. – Naszej przeszłości.

Po chwili skinął głową.

– Nie poznałem cię dzisiejszego popołudnia. Wyszłaś ze śniegu i weszłaś w śnieg, zupełnie jakbyś była duchem. Modliłem się, abyś już nigdy nie przyszła…

– Czy właśnie dlatego zamknąłeś furtkę?

– Chyba tak.

Podniósł się do pozycji siedzącej i nalał sobie do szklanki whisky z karafki, stojącej na małym stoliku.

– Dużo pijesz? – zapytała łagodnie.

Opróżnił szklankę jednym haustem.

– To, co robię, to moja sprawa – mruknął.

– Kiedyś nie sięgałeś po alkohol.

Wzruszył ramionami.

– Kiedyś! Kiedyś wszystko było inaczej, niż jest teraz. – Westchnął ciężko. – Nie powinnaś była przychodzić. Wszystko powinno pozostać tak, jak było.

– Musiałam się upewnić, czy to, co widziałam po południu, nie było tylko zjawą. Zmieniłeś się. Trudno cię poznać.