– Jakie to rycerskie – parsknął ironicznie Ben. – Panna Fletcher właśnie wychodziła. Dobranoc.
Dawn odpowiedziała „dobranoc” i podeszła do Harry'ego. Odwróciła się, ale Ben zamknął już drzwi.
– Nie gniewasz się, że czekałem? – zapytał weterynarz. – Martwiłem się o ciebie.
– To miło z twojej strony – powiedziała ciepło.
– Hej, co się stało? Płaczesz?
– Nie płaczę! – zawołała zduszonym głosem.
– Czy on jest aż taki podły? A niech go diabli! – Otoczył Dawn ramieniem i objęci podeszli do furtki. – Chodź, kochanie. W domu poczujesz się lepiej.
Objął ją mocniej i wyprowadził na drogę. Nie obejrzeli się, więc nie zobaczyli zasłony, która niespokojnie poruszyła się w oknie.
Rozdział trzeci
– Harry powiedział mi, że byłaś w jaskini lwa.
Jack patrzył uważnie na zaśnieżoną drogę. Razem z Dawn robił właśnie objazd farm.
– Ja… O co pytałeś?
Od rana nie czuła się najlepiej i trudno jej się było skoncentrować.
– Słyszałem, że odwiedziłaś nowego właściciela Grange. Harry powiedział mi, że wyszłaś od niego mocno zdenerwowana. Nie zmienił zdania co do balu dla dzieci?
Dawn uświadomiła sobie nagle, że w ogóle nie rozmawiała z Benem na temat przyjęcia. Była tak zajęta jego osobą, że wszystko inne zeszło na dalszy plan.
Przez całą noc nie zmrużyła oka. Myślała o tym, co jej powiedział. Kochała go, był dla niej wszystkim, a tymczasem w momencie krytycznym ją odrzucił. Bolesna prawda.
Nie było sensu powtarzać sobie, że ta miłość należy już do przeszłości. To, że objęła go wczoraj i pocałowała, nie było wyłącznie wyrazem współczucia. Na dnie serca pozostało jeszcze trochę dawnych marzeń, słów, obietnic. Tamte czasy minęły bezpowrotnie, ale pamięć o nich płonęła żywym ogniem.
– Nie zmienił zdania – odrzekła. – Nie udało mi się go przekonać. – Potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć ponurych myśli. – Będziemy przejeżdżać obok farmy Haynesa – zauważyła. – Chciałabym wpaść tam na chwilę i zobaczyć, jak się czuje Trixie.
– Nie ma takiej potrzeby – stwierdził z uśmiechem Jack. – Gdyby z ukochaną spanielką Freda było coś nie w porządku, od razu by zadzwonił. Nigdy jeszcze nie widziałem człowieka, który by się tak przejmował swoim psem.
– Mimo to chciałabym tam wpaść. Trixie nie jest już pierwszej młodości.
Jack zmarszczył brwi.
– Zgadza się. Mam wrażenie, że trochę ci żal starego Freda.
– Chyba tak. On jest taki samotny. Jedyne, co mu pozostało, to zdjęcia rodzinne i wspomnienia.
– Wiem, ale to tylko i wyłącznie jego wina, Gdyby nie jego kłótliwy charakter, miałby teraz dzieci przy sobie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Jest uparty jak osioł. Wszystko ma być zrobione tak, jak on chce, a dzieci mają myśleć tak, jak on uzna za stosowne. Któż by i o wytrzymał! Pozostała mu Trixie i jest idealną towarzyszką, ponieważ nic nie mówi.
– Jest przerażony możliwością rozstania z nią – zauważyła Dawn.
– Nie ma powodu do obaw. Trixie nie jest najmłodsza, ale za to zdrowa jak ryba. Jeśli jednak chcesz, to zawiozę cię tam i odbiorę, wracając od byka Carneyów.
Zobaczyła Trixie, kiedy tylko przeszła przez bramę domu Freda Haynesa. Spanielka brnęła przez śnieg, kiwając się śmiesznie na boki. Dawn powitała Freda ciepłym uśmiechem, a w odpowiedzi otrzymała jedynie niechętne skinienie głowy. Po chwili gospodarz zreflektował się jednak i zaproponował jej herbatę.
– Już niedługo – powiedziała, dotykając brzucha Trixie. – Myślę, że tuż po świętach.
– Czy nic jej nie będzie? – zapytał z nie skrywanym niepokojem.
– Nie powinno. Doskonale się nią zajmujesz, a jej stan zdrowia nie budzi zastrzeżeń.
Mężczyzna odchrząknął,
– Powinienem był pozwolić na ten zabieg – mruknął. – Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Ale Dawn wiedziała. Trixie zaszła w ciążę z jakimś nieznajomym psem i Fred nie wiedział o niczym przez kilka tygodni. Kiedy zorientował się, co się święci, usunięcie ciąży wiązało się już z poważnym ryzykiem i nie chciał narażać suki. Im bliżej było do narodzin szczeniaków, tym bardziej żałował swojej decyzji. Dawn pocieszała go, jak tylko potrafiła. Wypiła herbatę i rozejrzała się po ścianach, na których wisiały fotografie.
– To mój syn, Tony – objaśnił Fred. – Wyjechał do Australii i ożenił się tam.
– Wygląda bardzo młodo – powiedziała, przyglądając się mężczyźnie na zdjęciu.
– Tę fotografię zrobiono jeszcze przed wyjazdem.
– Czy masz jakieś nowsze zdjęcia, na których jest razem z żoną?
Fred wzruszył ramionami.
– On ma swoje życie, a ja swoje. Przysłał mi zdjęcia po tym, jak urodziły mu się dzieci. To bliźniaki. Nigdy ich nie widziałem. Od dawna nie miałem już od syna żadnej wiadomości. Nie jest mi specjalnie smutno z tego powodu.
Trixie warknęła cicho i pochylił się, aby ją pogłaskać. Szeptał coś do psa z czułością, jakiej zapewne nigdy nie okazał dzieciom. Dawn patrzyła na niego z ogromnym smutkiem. Opamiętanie nadeszło zbyt późno. Dawnych błędów nie można już było naprawić.
Usłyszała klakson samochodu.
– To Jack – wyjaśniła. – Do widzenia, Fred. Jeśli z Trixie będzie coś nie tak, dzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy.
Odchrząknął.
– Nie zapomnij przysłać mi rachunku za wizytę.
Uśmiechnęła się i pokręciła głową.
– Jaką wizytę? Wpadłam tylko na filiżankę herbaty.
Odchrząknął jeszcze raz i zobaczyła wyraz ulgi na jego twarzy.
– To takie smutne – powiedziała do Jacka, kiedy wracali do Hollowdale. – Nawet jeśli Trixie przejdzie bez szwanku przez to wszystko, to przecież i tak nie jest wieczna. Co zrobi Fred, kiedy jej zabraknie?
– Hej, jesteś weterynarzem, a nie pracownicą opieki społecznej – przypomniał jej z uśmiechem.
– Tak, ale martwię się. Ludzie bardzo przywiązują się do psów i ciężko znoszą ich utratę.
– W końcu wszyscy pozostajemy sami.
Zamyśliła się.
– Masz rację.
Kiedy wrócili do kliniki, Harry kończył właśnie dyżur.
– Masz gościa – powiedział do Dawn. – To ten facet, którego odwiedziłaś wczoraj wieczorem.
– Na miłość boską, tylko nie Scrooge! – zawołał Jack.
– Nie mów tak na niego więcej – powiedziała ostro Dawn.
– Przepraszam. To dobry znak. Najwidoczniej oczarowałaś go i zmiękł.
– Co on powiedział, kiedy wspomniałaś o balu dla dzieci? – zapytał Harry.
– Cóż… ja… Gdzie on jest?
– W poczekalni.
Kiedy otwierała drzwi, serce waliło jej młotem. Ben podniósł wzrok. Wyglądał tak, jakby ostatniej nocy nie przespał nawet minuty. Oczy miał podkrążone i poruszał się z wyraźnym trudem.
– Ben, o co chodzi? – zapytała niespokojnie. – Czy coś się stało?
– Nic się nie stało. Przyszedłem się z tobą zobaczyć, ponieważ… – Zawahał się. – Wróciłaś właśnie z terenu. Czy zajmuję ci czas przeznaczony na lunch?
– Nie szkodzi – powiedziała z uśmiechem.
– Ależ nie, szkodzi. Potrzebujesz sił do swojej pracy. Chodź i zjedz ze mną lunch. Nie będę wtedy miał wyrzutów sumienia.
Już chciała mu powiedzieć, że nie powinien robić sobie żadnych wyrzutów, ale się powstrzymała. W zachowaniu Bena było coś dziwnego. Najwyraźniej w przychodni nie czuł się najlepiej. Pomyślała, że jeśli wyjdą, to może się rozluźni.