Teolog był postawnym, barczystym mężczyzną i miał niezwykle dziwny zwyczaj: kradł wszystko, cokolwiek leżało w zasięgu jego wzroku. W przeciwnym razie charakter jego był wyjątkowo posępny i kiedy upijał się i chował w burzanie, całe seminarium musiało nieźle się natrudzić, żeby go tam odnaleźć.
Filozof Choma Brutus był człowiekiem wesołego usposobienia. Bardzo lubił wylegiwać się i palić fajkę. Jeśli już pił, to niezawodnie najmował muzykantów i odtańcowywał trepaka. Często kosztował grubego grochu, ale zawsze z filozoficznym nastawieniem, - mówiąc, że, co ma być, to będzie.
Retor Tiberij Gorobiec nie miał jeszcze prawa do noszenia wąsów, picia gorzałki i palenia fajki. Posiadał tylko osełedec i dlatego charakter jego w tym czasie mało jeszcze był rozwinięty; sądząc jednak po ogromnych guzach na czole, z którymi często pojawiał się w klasie, można było wnosić, iż będzie z niego tęgi wojak. Teolog Chalawa i filozof Choma często targali go za czub na znak swojej protekcji i używali w charakterze posła.
Był już wieczór, kiedy skręcili z głównej drogi. Słońce dopiero co zaszło i ciepło dnia czuć było jeszcze w powietrzu. Teolog i filozof szli w milczeniu, paląc fajki; retor Tiberij Gorobiec strącał kijem główki chwastów, rosnących na skraju drogi. Droga wiodła między rozrzuconymi kępami dębów i leszczyny, pokrywającymi łąkę. Łagodne zbocza i niewielkie pagórki, zielone i okrągłe jak kopuły, niekiedy przecinały równinę. Prześwitujące w dwóch miejscach pole z dojrzewającym żytem dawało znać, że wkrótce powinna pojawić się jakaś wieś. Minęła jednak godzina od czasu, gdy zauważyli zbożowe łany, a jeszcze nie widać było żadnych ludzkich siedzib. Zmierzch już całkiem poczernił niebo i tylko na zachodzie gasły ostatki purpurowej zorzy.
- Co u licha? - odezwał się filozof Choma Brutus - wydawało się, że zaraz będzie chutor.
Teolog pomilczał, rozejrzał się po okolicy, wsadził w usta swoją fajeczkę i ruszył w dalszą drogę.
- Dalibóg! - powiedział, ponownie zatrzymawszy się, filozof. - Ani żywej duszy!
- A może trafi się dalej jakaś osada - powiedział teolog, nie wyjmując fajki.
Jednakowoż zapadła już noc i to noc dosyć ciemna. Niewielkie chmury zagęściły mrok i sądząc po wszystkich znakach, nie należało oczekiwać ani gwiazd, ani księżyca. Seminarzyści spostrzegli, że zabłądzili i już od dłuższego czasu nie szli gościńcem. Filozof, poszperawszy po omacku nogami we wszystkie strony, na koniec powiedział ostro:
- A gdzie jest droga?
Teolog pomilczał i podumawszy chwilę dorzucił:
- Taaa... ciemna noc.
Retor odszedł na bok i starał się, czołgając po ziemi, wymacać trakt, lecz jego ręce trafiały tylko w lisie nory. Wszędzie wokół był jedynie step, po którym zdawało się, nikt nie jeździł. Wędrowcy zdobyli się jeszcze na wysiłek i poszli nieco do przodu, ale wszędzie wokół była taka sama dzicz. Filozof spróbował nawoływać, jednak jego głos ucichł w oddali nie napotykając żadnej odpowiedzi. Po pewnym czasie tylko dały się słyszeć słabe jęki, przypominające wycie wilka.
- To ci dopiero, i co teraz? - powiedział filozof.
- Jak to co? Pozostaje nam nocować w polu! - odparł teolog i zaczął szukać po kieszeni krzesiwa, żeby ponownie zapalić swoją fajkę.
Jednak filozof nie mógł się pogodzić z takim stanem rzeczy. Miał bowiem zwyczaj ładować na noc półpudowy kawał chleba wraz z ćwiartką słoniny i odczuwał obecnie nieznośną pustkę w żołądku. Przy tym, pomimo swojego wesołego usposobienia, bał się jednak troszkę wilków.
- Nie, Chalawa, nie można, - powiedział. - Jakże tak, nie pokrzepiwszy się niczym, rozciągnąć się na ziemi, jak jakiś pies? Popróbujmy jeszcze; może natrafimy na ludzką siedzibę i choć czarkę gorzałki uda się na noc wypić.
Przy słowie "gorzałka" teolog splunął na bok i dorzucił:
- Jasne, nie ma co zostawać w polu.
Seminarzyści poszli naprzód i wkrótce, ku ogromnej ich radości, zdało im się, że w oddali słyszą szczekanie. Posłuchawszy, z której strony dobiega, żwawo ruszyli w drogę i przeszedłszy jeszcze kawałek, zobaczyli malutkie światełko.
- Chutor! Dalibóg, chutor! - ucieszył się filozof.
Przeczucie go nie omyliło: po krótkim czasie ujrzeli rzeczywiście niewielką osadę, złożoną z dwóch tylko chat, znajdujących się w jednej i tej samej zagrodzie. W oknach paliło się światło. Dziesięć śliw sterczało zza płotu. Zaglądnąwszy przez szpary w drewnianej bramie, seminarzyści ujrzeli podwórze, zastawione czumackimi wozami. Gdzieniegdzie na niebie lśniły gwiazdy.
- Dalej braciszkowie, nie ociągajcie się! Co też by to nie było, trzeba nam zdobyć nocleg!
Trzej uczeni mężowie wspólnie zakołatali do wrót i krzyknęli:
- Otwórzcie!
Drzwi w jednej z chat zaskrzypiały i po minucie seminarzyści dostrzegli przed sobą staruchę przyodzianą w kożuch.
- Kto tam? - odkrzyknęła, kaszląc głucho.
- Pozwólcie babciu przenocować. Zgubiliśmy drogę. A w polu tak paskudnie jak w pustym brzuchu.
- A co wy za jedni?
- My spokojni ludzie: teolog Chalawa, filozof Brutus i retor Gorobiec.
- Nie można. - zawarczała starucha - u mnie pełna zagroda ludzi i wszystkie kąty w chacie już zajęte. Gdzie ja was podzieję? A do tego jeszcze takie rosłe i zdrowe chłopy! Chałupa mi się rozwali jak takich wpuszczę. Znam ja tych filozofów i teologów. Jak zaczniesz takich pijaków przyjmować, to gospodarstwa niedługo nie będzie. Wynocha! Wynocha stąd. Nie ma tu dla was miejsca.
- Zmiłujcie się babciu! Jakże tak chrześcijańskie dusze przeganiać bez żadnej przyczyny? Pomieść nas gdzie chcesz. I jeśli cokolwiek nie tak zrobimy, to niech nam ręce pousychają i niech nas Bóg skarze!
Wydawało się, że starucha nieco zmiękła.
- Dobrze, - powiedziała, jakby zastanawiając się, - wpuszczę was; tylko położę w różnych miejscach, bo nie zasnę spokojnie, jak będziecie leżeć razem.
- Jak sobie życzysz; nie będziemy się sprzeciwiać, - odrzekli seminarzyści.
Brama zaskrzypiała i weszli na podwórze.
- Ech babciu, - odezwał się filozof idąc za staruchą, - jeśli by tak, jak to mówią... dalibóg, w brzuchu jakby ktoś puste beczki toczył. Od samego rana nawet kęsa w ustach.
- Widzisz, czego to się zachciało! - burknęła starucha. - Nie ma u mnie, nie ma nic takiego i nawet w piecu dzisiaj nie paliłam.
- My byśmy już za to wszystko, - ciągnął filozof, - odpłacili jutro jak trzeba - gotówką. Akurat, - dopowiedział po cichu, - figę z makiem dostaniesz!
- Chodźcie, chodźcie! I cieszcie się z tego, co wam dają. Ot jakich delikatnych paniczów diabli przynieśli!
Filozof Choma usłyszawszy takie słowa popadł w zupełne przygnębienie. Nagle jednak jego nos poczuł zapach suszonej ryby. Spojrzał na szarawary idącego przy nim teologa i zauważył, że z kieszeni wystaje mu ogromny rybi ogon: teolog zdążył już zwędzić z wozu całego karasia. Nie żeby uczynił to dla jakiejś korzyści, lecz jedynie z przyzwyczajenia, i zapomniawszy zupełnie o swoim karasiu, już rozglądał się, co by tu jeszcze ściągnąć, nie mając zamiaru przepuścić nawet połamanej obręczy - w tym czasie Choma wsunął mu rękę do kieszeni, całkiem jak do swojej własnej, i wytaszczył karasia.
Starucha rozlokowała seminarzystów: retora położyła w chałupie, teologa zamknęła w pustej komorze a filozofowi przeznaczyła, także pusty, owczy chlew.
Filozof, zostawszy sam, w minutę pochłonął karasia, obejrzał plecione ściany chlewa, szturchnął nogą po ryju ciekawską świnię, wpychającą się z sąsiedniego pomieszczenia, i przewrócił się na drugi bok aby zasnąć jak kamień. Naraz niziutkie drzwi otworzyły się i starucha, schylając się, weszła do środka.