Выбрать главу

Wreszcie zobaczę, jak naprawdę wyglądają te ich tajemnicze spotkania. Kiedy wpadłam na nie poprzednio, to za bardzo się nie cieszyli. Można nawet powiedzieć, że nieźle ich przestraszyłam. A teraz, proszę: mam oficjalne pozwolenie.

Max odwiózł mnie do domu, gdzie zostałam szczegółowo przepytana przez mamę o zdrowie Ivette.

Może Aki ma rację. Jeśli nawet wpakujemy się w kłopoty, to powinniśmy to zrobić dla Ivette. Ona wierzyła w prawdę. A ja? To wszystko wydaje mi się takie nierzeczywiste…

Gdy wreszcie mama dała mi święty spokój, poszłam do naszej domowej biblioteki, żeby poszukać czegoś na temat genetyki i DNA. Nawet nie musiałam długo szukać. W końcu u mnie w domu od zawsze ktoś się zajmował czymś związanym z biologią lub medycyną.

Wyciągnęłam pierwszy z brzegu tom i przeczytałam:

Znamy około sześciu tysięcy chorób spowodowanych uszkodzeniem pojedynczych genów. Współczesna terapia genowa polega na zastąpieniu wadliwego genu jego prawidłową kopią lub wprowadzeniu do genomu nowej, niezmutowanej kopii. Najpoważniejszym problemem terapii genowej jest sposób dostarczenia genów do komórek pacjentów. Do tego celu wykorzystywane są między innymi wirusy z wbudowanymi prawidłowymi ludzkimi genami. Niektóre próby terapii genowej zakończyły się pomyślnie, inne tragicznie, ponieważ trudno jest przewidzieć reakcję organizmu na wirusa. Terapia genowa może dotyczyć wybranych somatycznych komórek chorego, jak również gamet i zygot. W wielu krajach terapia genowa komórek rozrodczych jest prawnie zabroniona.

Jednak to niczego nie wyjaśniało. Dobra, zgodzę się teraz, że mieszanie w genach jest możliwe. Ale tylko na etapie komórkowym! Dziecka nie dałoby się tak… przeprogramować! To jest niemożliwe!

Gryzłam się tym przez cały dzień, usiłując zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi. Oczywiście nie doszłam do niczego odkrywczego.

Poza tym brakuje mi Ivette. Nie mogę się dodzwonić do jej mamy, bo komórka pani Reno nie odpowiada. Nawet nie wiem, do jakiego szpitala zabrali Iv. Poza tym ta pielęgniarka, która wsiadła z nią do śmigłowca, zupełnie mi się nie podoba. Iv nie histeryzowałaby z powodu byle głupstwa. Z tą pielęgniarką rzeczywiście coś musiało być nie tak. Tylko co?

Szkoda, że Iv nie zdążyła nam powiedzieć, kto ją potrącił? To ułatwiłoby sprawę.

W następny weekend wypadała pełnia i kolejne zebranie wilków. Co prawda zostałam na nie zaproszona, ale dość niechętnie. Inne wilki, poza Maksem i Akim, nie do końca mi wierzyły. I nie dziwię się im. Gdyby ktoś odkrył, kim naprawdę są, to pewnie byłaby z tego niezła afera. A tak mają przynajmniej spokój – to znaczy mieli, dopóki nie pojawiłam się ja, Ivette i ten przeklęty Jaguar. A… no tak, nie należy źle się wyrażać o zmarłym.

Max postanowił, że pójdziemy tam normalnie. To znaczy on jako Max, a ja jako… ja. Miał więc po mnie przyjść pod postacią człowieka, a nie wilka. Pewnie sądził, że w innym przypadku będę się czuła nieswojo w jego obecności.

Może też peszyło go to, że będzie się musiał przy mnie zamieniać z powrotem w człowieka? W końcu wtedy nie miałby niczego na sobie…

Tak, ja też bym się chyba wstydziła zrobić coś takiego przy nim…

Róże naprawdę przeszkadzają w schodzeniu po pergoli. Ciągle się o nie kaleczę i je łamię. Jak tak dalej pójdzie, to wszystkie zniszczę. A szkoda by ich było. Wiąże się z nimi bardzo dużo miłych wspomnień, na przykład to, kiedy Max spytał mnie, czy chcę z nim chodzić…

Ach…!

Byłam gdzieś tak w połowie drogi na dół, gdy drewniany szczebel, na którym właśnie stałam, złamał się pod moim ciężarem. Ponieważ straciłam oparcie dla nóg, zawisłam na samych rękach. Taak, tylko że to było trochę bolesne, bo zacisnęłam dłonie na różach owiniętych wokół szczebla. A jak wiadomo: nie ma róży bez kolców.

Choroba, to boli!!!

Właśnie usiłowałam znaleźć oparcie dla stóp, gdy pękł także szczebel, na którym wisiałam. Jedyne, co zdołałam powiedzieć, to było:

– O, chol… – i już leżałam na ziemi.

Ja to mam pecha. Od ziemi dzieliły mnie raptem dwa metry, ale i tak upadek był dość bolesny. Poleciałam na nogi, a potem wyrżnęłam siedzeniem w glebę. Nie będę teraz mogła usiąść przez tydzień! O matko! moja pupa!!!

Właśnie podnosiłam się na nogi, gdy od tyłu podszedł do mnie Max.

– Nic ci się nie stało? – spytał cicho.

Aż podskoczyłam. Jak ja kocham to jego skradanie, o rany…

Fajnie, na dodatek widział, jaka ze mnie niezdara. Teraz pewnie sobie pomyśli, że nie potrafię zrobić nawet czegoś tak prostego jak zejście po pergoli. Oby tylko mnie nie odesłał do domu. No, bo jeśli stwierdzi, że nie nadaję się do tej „misji” i nie warto mnie nawet zabierać na zebranie? Chybaby mi tego nie zrobił?

– Nie, nic – odpowiedziałam, otrzepując spodnie z ziemi. Może uda, że tego nie zauważył? Proooszę…

– Jak ty to zrobiłaś? – spytał, usiłując powstrzymać uśmiech. Ech… bez komentarza.

– Najpierw załamał się szczebel, na którym stałam, a potem ten, którego zdążyłam się złapać – odpowiedziałam lekko obrażonym tonem.

Spojrzałam na swoje podrapane dłonie. Czemu ja mam takie szczęście do wypadków, na dodatek do takich, po których zostają wyraźne ślady? Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce będę wyglądać jak narzeczona Frankensteina.

Będę je musiała potem opatrzyć.

– No dobra – mruknął. – Chodźmy, bo jeszcze twoi rodzice nas usłyszą.

W jakąś godzinę dotarliśmy na miejsce. Ta polana musi być bardzo głęboko w lesie. A może po prostu wolno szliśmy, bo się wlokłam? Max, wiadomo, chodzi strasznie szybko i w ogóle się nie potyka o te przeklęte korzenie, a ja… ja ze dwadzieścia razy tego wieczoru o mało się nie zabiłam. Aż człowiekowi brakuje słów…

Rany, cała się zasapałam. Okropnie szybko się męczę.

Poza tym las nadal mnie przeraża. Nie wiem, to chyba jednak jest jakaś fobia. No, bo przecież już nie mam się czego bać, prawda? Tymczasem dziwne odgłosy, szum drzew, no i te egipskie ciemności sprawiają, że nie czuję się zbyt pewnie.

Dobrze, że Max idzie przy mnie. Sama nie weszłabym do lasu. Jeszcze znowu trafiłabym na jakiegoś psychopatę pokroju Jaguara…

Przy ognisku siedzieli już prawie wszyscy. Hm, jak zauważyłam, tylko ja i Max byliśmy normalnie ubrani. To znaczy, że reszta przyszła tu pod postacią wilków. Fajnie, znowu się wyróżniam z tłumu. To jakieś przekleństwo.

Usiedliśmy na zwalonym pniu (tak, nie musicie pytać – siedzenie bolało!). Podobne pnie były rozmieszczone na polanie tak, żeby wszyscy mogli siedzieć w kręgu wokół ogniska.

– Słuchajcie – zaczął Aki. Chyba jest tu przywódcą. Ha, kto by pomyślał. – Przyszliśmy tu, żeby porozmawiać o tym, co możemy zrobić. Ivette odkryła coś związanego z nami. Nie zdążyła powiedzieć co, bo wywieźli ją do Nowego Jorku. Wiemy jednak od niej, że wypadek Jaguara wcale nie był wypadkiem, a my nie jesteśmy wilkami od urodzenia.

W tym momencie po polanie przebiegła fala szeptów i pytań. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co powiedział Aki. Zresztą wcale im się nie dziwię.

– Ivette uważa, że ktoś nam to zrobił? Skąd możemy wiedzieć, że mówi prawdę? – spytała jakaś dziewczyna. – Poza tym nikomu nie można zrobić czegoś takiego. To jest technicznie i medycznie niemożliwe.

Jakbym słyszała samą siebie.

– Tak właśnie uważa – stwierdził stanowczo Aki. – Słuchajcie. Możemy się tego dowiedzieć…

– Jak? – przerwała mu znowu ta sama dziewczyna, patrząc na niego krytycznie.

Chyba ją polubię. Zaraz, czy to nie ona była na randce z Akim wtedy, kiedy ich po raz pierwszy spotkałam? Tak! To ona! A wtedy wydawała mi się taka wredna…