Выбрать главу

Potem było trochę smutniej, bo to telefonu podeszła Channy.

- Jesteś w Atlancie dlatego, że zepchnąłeś mamusię ze schodów? - spytała.

- Między innymi, skarbie - odparłem. - Tatuś był bardzo chory i nie wiedział, co robi.

- Jeśli jesteś chory, to czy mogę znowu odcałować twoje kuku?

- Bardzo bym chciał. Może udałoby ci się odcałować kuku mamusi i tatusia. - Czułem, że oczy wypełniają mi się łzami.

- Spróbuję - obiecała z najwyższą powagą Chandler.

Zagryzłem usta, żeby się nie rozpłakać.

- Wiem, skarbie. - Powiedziałem, że ją kocham i że ściskam ją przez telefon.

Przed snem ukląkłem i pomodliłem się o to, żeby się jej udało. Żeby wszystko znowu było dobrze.

*

Rano obudziłem się gotowy na spotkanie z nowym wcieleniem Adolfa Hitlera - a może Josefa Mengelego? Tak czy inaczej cała klinika, pacjenci i personel, miała zebrać się w audytorium na codzienny apel. Audytorium było duże i przestronne, bez żadnych przepierzeń. W wielkim kręgu stało w nim sto dwadzieścia składanych krzeseł, a z przodu był mały podest z mównicą, z której mówca dnia miał podzielić się z nami swoimi narkotycznymi zgryzotami.

Jak zwykły pacjent usiadłem wśród uzależnionych lekarzy i pielęgniarek (wśród Marsjan z planety Talbot-Mars, jak nazywałem ich w duchu). Wszystkie oczy były zwrócone na mówczynię, żałośnie wyglądającą kobietę w wieku czterdziestu kilku lat, o zadzie wielkości Alaski i twarzy obsypanej trądzikiem, typową pacjentkę szpitala dla obłąkanych, która większą część życia przeżyła na psychotropach.

- Cześć - zaczęła nieśmiało. - Mam na imię Susan i jestem... jestem alkoholiczką i narkomanką.

Wszyscy Marsjanie, łącznie ze mną, odpowiedzieli posłusznie:

- Cześć, Susan - na co ona zaczerwieniła się i spuściła głowę, jakby przyznawała się do porażki. A może był to gest zwycięstwa? Tak czy siak nie miałem wątpliwości, że będzie straszliwie przynudzała.

Zapadła cisza. Najwyraźniej Susan nie umiała przemawiać albo prochy wywołały w jej mózgu coś w rodzaju krótkiego spięcia. Podczas gdy ona zbierała myśli, ja przyjrzałem się Talbotowi. Siedział z przodu, z pięcioma białymi kitlami po lewej i prawej stronie. Miał białe jak śnieg, krótkie włosy i dobijał do sześćdziesiątki albo niedawno ją przekroczył. Miał również ziemistą cerę, kwadratową szczękę i minę złośliwego klawisza, strażnika więziennego, który patrząc prosto w oczy siedzącemu na krześle elektrycznym skazańcowi, włącza prąd i mówi: „To dla twojego dobra”.

- Nie... - dukała Susan - nie... nie biorę prawie od półtora roku i nie wytrzymałabym bez pomocy i inspiracji... Douga Talbota. - Odwróciła się w jego stronę i znowu pochyliła głowę, na co wszyscy wstali i zaczęli klaskać - wszyscy oprócz mnie. Byłem zbyt wstrząśnięty widokiem setki marsjańskich lizusów chcących odzyskać prawo wykonywania zawodu.

Talbot machnął ręką i lekceważąco pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Przestańcie, zawstydzacie mnie. Robię to tylko z miłości do ludzi”. Ale nie miałem wątpliwości, że członkowie jego plutonu egzekucyjnego skrzętnie notują nazwiska tych, którzy za cicho klaszczą.

Zgodnie z przewidywaniami Susan przynudzała, tymczasem ja wyciągnąłem szyję, szukając kędzierzawej blondynki o zabójczym ciele i cudownej twarzy. Wypatrzyłem ją po drugiej stronie kręgu, dokładnie naprzeciwko mnie. Fakt, była wspaniała. Miała delikatne, prawdziwie anielskie rysy twarzy, może nie tak wycyzelowane jak Księżnej, niemniej śliczne.

Marsjanie znowu zerwali się z krzeseł, a zażenowana Susan ponownie się skłoniła. Potem podeszła ciężko do Talbota, pochyliła się i go uścisnęła. Ale nie był to uścisk ciepły; ich ciała ledwo się stykały. Właśnie tak mogli witać się z Josefem Mengelem jego byli pacjenci - ci, którzy przeżyli - na zlocie potworów i potworności albo zakładnicy z syndromem sztokholmskim wielbiący swego porywacza.

Potem przynudzał ktoś z personelu. Kiedy Marsjanie znowu wstali, tym razem wstałem i ja. Każdy wziął za rękę swego sąsiada, tego z lewej i prawej strony, więc poszedłem w ich ślady.

Pochyliliśmy głowy i monotonnie wyrecytowaliśmy mantrę leczących się alkoholików: „Boże, daj mi pogodę ducha, bym mógł pogodzić się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagę, bym zmienił to, co mogę, i mądrość, bym mógł odróżnić jedno od drugiego”.

Potem wszyscy zaczęli bić brawo, więc biłem brawo i ja, tym razem świadomie i szczerze. Tak, byłem cynicznym sukinsynem, ale nie zmieniało to faktu, że Anonimowi Alkoholicy to wspaniała organizacja i że uratowała życie milionom ludzi.

Z tyłu sali był długi prostokątny stół, na którym stało kilka dzbanków kawy i talerze z ciastem i ciasteczkami. Idąc w tamtą stronę, usłyszałem, że ktoś mnie woła.

- Jordan! Panie Belfort!

Odwróciłem się i... O Chryste! To był Doug Talbot. Szedł ku mnie z szerokim uśmiechem na ziemistej twarzy. Wysoki - mierzył ponad metr osiemdziesiąt - choć chyba nie w najlepszej formie, był w drogiej sportowej marynarce i szarych tweedowych spodniach. Machał do mnie jak szalony.

W tym samym momencie wyczułem, że sto jeden par oczu udaje, iż na mnie nie patrzy - nie, sto piętnaście, bo personel też udawał.

Talbot wyciągnął do mnie rękę.

- Nareszcie się spotykamy - powiedział, porozumiewawczo kiwając głową. - Bardzo mi miło. Witam w Talbot Marsh. Czuję, że pokrewne z nas dusze. Brad dużo mi o panu opowiadał. Nie mogę się już doczekać pańskich opowieści. Opowiem panu kilka moich, chociaż na pewno nie przebiją pańskich.

Uśmiechnąłem się i uścisnąłem dłoń nowemu znajomemu.

- Ja też dużo o panu słyszałem - odparłem, starając się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie.

Położył mi rękę na ramieniu.

- Chodźmy - powiedział ciepło. - Wpadniemy na chwilę do mnie. A po południu przeniesiemy pana na wzgórze. Odwiozę pana.

I od razu wiedziałem, że klinika będzie miała poważne kłopoty. Doug Talbot, ten niedostępny, ten jedyny i niepowtarzalny Talbot, był teraz moim najlepszym przyjacielem i wiedzieli o tym wszyscy pacjenci tudzież cały personel. Wilk z Wall Street znowu obnażył kły - nawet tutaj, w klinice odwykowej.

*

Talbot okazał się całkiem porządnym facetem i przez godzinę przerzucaliśmy się wojennymi opowieściami. Szybko odkryłem, że wszyscy leczący się nałogowcy uwielbiają grę o nazwie „Przebij szaleństwo mojego nałogu”, on zaś, że nie ma do mnie startu, i kiedy usłyszał dykteryjkę o tym, jak pociąłem nożem moje meble, uznał, że to wystarczy.

Zmienił temat i okazało się, że zamierza wejść ze swoją firmą na giełdę. Pokazał mi dokumenty, bym na własne oczy zobaczył, jak wspaniały robi interes. Przejrzałem je z grzeczności, ale nie mogłem się skupić. Najwyraźniej w moim mózgu kliknęło również coś à propos Wall Street, bo nie odczuwałem tej znajomej ekscytacji.

Potem wsiedliśmy do czarnego mercedesa i zawiózł mnie do mojego nowego domu w osiedlu mieszkaniowym kilkaset metrów od Talbot Marsh. Teren ten nie należał do kliniki, ale Doug dogadał się z zarządem spółki, do której należało osiedle, i mniej więcej jedną trzecią z pięćdziesięciu bliźniaków zajmowali teraz pacjenci. Ot, kolejne źródło dochodów.

- Jeśli będę mógł coś dla pana zrobić - powiedział, kiedy wysiadałem - jeśli personel albo pacjenci będą źle pana traktowali, proszę natychmiast dać mi znać, a wszystkim się zajmę.

Podziękowałem mu, czując, że przed upływem miesiąca na dziewięćdziesiąt dziewięć procent będę z nim o tym rozmawiał. Potem ruszyłem do jaskini lwa.

W każdym bliźniaku było sześć niezależnych mieszkań, a moje mieściło się na pierwszym piętrze. Pokonałem krótkie schody i zobaczyłem, że drzwi są szeroko otwarte. W środku, przy okrągłym stole z taniego bielonego drewna, siedziało dwóch moich współlokatorów. Pisali coś wściekle w notesach o spiralnym grzbiecie.

- Cześć, jestem Jordan - powiedziałem.