Выбрать главу

*

Nazajutrz rano, punktualnie o ósmej, zadzwoniłem do domu. Ktoś odebrał już po pierwszym sygnale. Nadine.

- Halo? - rzuciła miękko.

- Nae? To ty?

- Tak - odrzekła życzliwie.

- Jak się masz?

- Dobrze. Jakoś się trzymam.

Powoli wypuściłem powietrze.

- Dzwonię... dzwonię, żeby przywitać się z dziećmi. Są tam?

- Co się stało? - spytała smutno. - Nie chcesz ze mną rozmawiać?

- Chcę! Oczywiście, że chcę. Niczego bardziej nie pragnę. Myślałem tylko, że ty nie zechcesz.

- Nie, chcę. - Zabrzmiało to bardzo dobrotliwie. - Wciąż jesteś moim mężem, na dobre i na złe. Teraz jest pewnie to „na złe”.

Do oczu napłynęły mi łzy, ale je powstrzymałem.

- Nie wiem, co powiedzieć, Nae. Tak strasznie żałuję tego, co się stało. Przepraszam. Nie umiem nawet...

- Nie, nie przepraszaj. Wszystko rozumiem i wybaczam ci. Wybaczyć jest łatwo. Trudniej zapomnieć. Ale tak, wybaczam ci. I nie chcę od ciebie odchodzić. Chcę, żebyśmy to jakoś naprawili. Wciąż cię kocham, mimo wszystko.

- Ja ciebie też - odrzekłem przez łzy. - Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, jak to się stało. Nie... nie spałem od miesięcy i... - Głęboko odetchnąłem. - Nie wiedziałem, co robię. Widziałem wszystko jak przez mgłę.

- To i moja wina. Patrzyłam z założonymi rękami, jak się zabijasz, nic nie robiłam. Myślałam, że ci pomagam, tymczasem jeszcze bardziej cię pogrążałam...

- Nie, wina jest tylko moja. To działo się tak powoli, przez tyle lat, że po prostu tego nie dostrzegałem. Zawsze uważałem się za silnego, ale narkotyki były silniejsze.

- Dzieci za tobą tęsknią. Ja też. Już od dawna chciałam z tobą porozmawiać, ale Maynard uważał, że powinnam zaczekać, aż cię odtrują.

A to kutas! Już ja go dorwę! Spróbowałem się uspokoić. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było wybuchnąć gniewem podczas rozmowy telefonicznej z Księżną. Musiałem jej udowodnić, że wciąż myślę racjonalnie, że prochy nie zmieniły na trwałe mojej osobowości.

- Dobrze, że przysłałaś do szpitala tych lekarzy - odparłem, celowo unikając określenia „oddział psychiatryczny” - bo nie masz pojęcia, jak nie znoszę tego Maynarda. Mało brakowało i nie poszedłbym przez niego na odwyk. Nie wiem, po prostu źle na mnie działał. I chyba na ciebie leciał. - Czekałem, aż powie, że zwariowałem.

Stłumiła śmiech.

- To zabawne, bo Laurie też tak myśli.

- Tak? - odparłem, podpisując w duchu kontrakt na morderstwo. - Coś ty. A ja myślałem, że mam paranoję.

- Nie wiem. Początkowo byłam za bardzo wstrząśnięta, żeby to zauważyć, ale kiedy zaprosił mnie do kina, pomyślałam, że trochę przegina.

- I poszłaś? - Uznałem, że najlepszym sposobem śmierci będzie wykrwawienie się po kastracji.

- Nie. Oczywiście, że nie. To, że mnie zaprosił, było niestosowne. Wszystko jedno. Następnego dnia wyjechał i już się nie odezwał.

- Dlaczego mnie nie odwiedziłaś? Tak bardzo mi cię brakowało. Myślałem o tobie przez cały czas.

Nadine długo milczała, ale postanowiłem ją przeczekać. Musiałem poznać odpowiedź. Wciąż nie byłem pewny, dlaczego moja własna żona, kobieta, która najwyraźniej wciąż mnie kochała, nie przyjechała do szpitala po tym, jak próbowałem popełnić samobójstwo. To nie miało sensu.

Odpowiedziała po dobrych dziesięciu sekundach.

- Początkowo się bałam. Po tych schodach. Trudno to wytłumaczyć, ale byłeś wtedy zupełnie innym człowiekiem, obcym, opętanym czy coś. Nie wiem. A potem Maynard powiedział, że lepiej zaczekać, aż pójdziesz na odwyk. Nie wiedziałam, czy radzi dobrze, czy źle. Nie miałam pojęcia, co robić, a on był ponoć ekspertem. Ale najważniejsze, że jesteś tam, gdzie jesteś. Prawda?

Chciałem zaprzeczyć, ale uznałem, że nie pora na kłótnie. Mieliśmy na to całe życie.

- Tak, to najważniejsze.

- Masz symptomy abstynencji? - spytała, zmieniając temat. - Bardzo ci dokuczają?

- Nie mam żadnych, a przynajmniej żadnych nie odczuwam. Pewnie mi nie uwierzysz, ale kiedy tylko tu przyjechałem, przestało mnie ciągnąć do prochów. Siedziałem w poczekalni i nagle przestało, ot tak. Czuję się tu trochę jak w domu wariatów, ale to nic. To nie oni mnie wyleczą. Wyleczę się sam.

- Ale zostaniesz tam do końca kuracji, tak? - spytała bardzo zdenerwowana Księżna. - To tylko dwadzieścia osiem dni.

Roześmiałem się łagodnie.

- Spokojnie, kochanie, zostanę. Muszę oderwać się trochę od tego szaleństwa. Zresztą kuracja systemem AA jest naprawdę świetna. Przeczytałem ich książkę i jest zabójcza. Kiedy wrócę do domu, będę chodził na ich spotkania. Na wszelki wypadek, żeby nie było nawrotu.

Gawędziliśmy przez pół godziny i pod koniec rozmowy wiedziałem już, że ją odzyskałem. Po prostu wiedziałem. Czułem to w kościach. Opowiedziałem jej o moich wzwodach i obiecała się nimi zająć. Spytałem, czy nie miałaby ochoty na seks przez telefon, ale odmówiła. Postanowiłem regularnie do tego wracać z nadzieją, że kiedyś się przełamie.

Potem powiedziałem, że ją kocham, a ona, że kocha mnie, i obiecaliśmy codziennie do siebie pisać. Na sam koniec przyrzekłem, że będę dzwonił do niej trzy razy dziennie.

Przez następne kilka dni nie działo się nic szczególnego i zanim się spostrzegłem, minął pierwszy tydzień bez narkotyków.

Codziennie dawano nam kilka godzin „czasu wolnego”, żebyśmy mogli pójść poćwiczyć i tak dalej, i szybko wkradłem się w łaski marsjańskich lizusów. Jeden z nich - anestezjolog, który miał zwyczaj znieczulania się przy stole operacyjnym - siedział tu od ponad roku i miał samochód, szarą toyotę. Była beznadziejna, ale grunt, że się przemieszczała.

Na siłownię jechało się dziesięć minut i właśnie siedziałem na tylnym siedzeniu w szarych szortach i podkoszulku, gdy nagle dostałem potężnego wzwodu. Pewnie od wibracji czterocylindrowego silnika, może od wybojów na drodze - tak czy inaczej cała krew spłynęła mi do lędźwi. Wzwód był naprawdę silny, jeden z tych, które rozrywają majtki, tak że trzeba ciągle poprawiać małego, inaczej dostanie szału.

- Zobaczcie - powiedziałem, spuszczając przód szortów i demonstrując Marsjanom mój penis.

Odwrócili się i spojrzeli. Tak - pomyślałem - wygląda całkiem, całkiem. Bóg obdarzył mnie lichym wzrostem, ale pod tym względem był dla mnie wyjątkowo łaskawy.

- Niezły jest, co? - Chwyciłem go, kilka razy nim poruszałem, a potem naprężyłem go i gwałtownie puściłem, tak że trzepnął w brzuch z miłym dla ucha plaśnięciem.

W końcu, po trzecim plaśnięciu, wybuchnęli śmiechem. Była to rzadka w klinice chwila beztroski, kiedy mogliśmy zapomnieć o towarzyskich konwenansach i samczej homofonii i być po prostu tym, kim byliśmy: mężczyznami.

Tego dnia zrobiłem sobie fajny trening, a do wieczora nie działo się nic ważnego.

Nazajutrz, zaraz po lunchu, mieliśmy wyjątkowo nudną sesję grupową. Nagle przyszła moja terapeutka i poprosiła mnie do gabinetu.

Ucieszyłem się jak dziki i cieszyłem się tak do chwili, gdy usiedliśmy i gdy podstępnie przekrzywiwszy głowę, spytała głosem Wielkiej Inkwizytorki:

- Jak się pan czuje, Jordan?

Ściągnąłem w dół kąciki ust.

- Chyba dobrze.

Uśmiechnęła się nieufnie.

- Czy odczuwał pan ostatnio jakieś... nieodparte potrzeby?

- Nie, zupełnie. W skali od jednego do dziesięciu moja chęć sięgnięcia po narkotyki jest zerowa. Może nawet mniejsza.

- To dobrze. To bardzo dobrze.

Co to, kurwa, jest? Czegoś tu nie chwytałem.

- Nie rozumiem. Czy ktoś doniósł, że chcę wrócić do prochów?

- Nie, nie. - Pokręciła głową. - To nie ma nic wspólnego z narkotykami. Zastanawiam się po prostu, czy nie dręczą pana pragnienia innego rodzaju.