- Wie pan, mam ochotę się zgodzić choćby tylko po to, żeby usłyszeć, co spróbuje pan im wcisnąć. Tak, nie mam wątpliwości, że by ich pan przekonał. - Znowu stłumiła śmiech. - Pańskie przemówienie było wspaniałe, najlepsze w historii kliniki. Ma pan niesamowity dar. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Tak z ciekawości, co powiedziałby pan im tym razem?
- Nie mam pojęcia. Nigdy nie planuję moich wystąpień. Dwa razy dziennie przemawiałem do setek ludzi. Robiłem to prawie przez pięć lat i nie pamiętam, żebym choć raz wiedział, co będę mówił, dopóki nie zacząłem. Miałem zwykle parę tematów, które chciałem poruszyć, ale to wszystko. Cała reszta była jedną wielką improwizacją. Kiedy zaczynam przemawiać do tłumu, dzieje się ze mną coś dziwnego. Trudno to opisać, ale nagle wszystko staje się jasne i przejrzyste. Myśli zmieniają się w słowa i po prostu spływają z języka. Jedna myśl prowadzi do drugiej i łapię wiatr w żagle.
Westchnąłem.
- Ale wracając do pani pytania. Pewnie wykorzystałbym sztuczkę z psychologii odwrotnej i wmówiłbym im, że moja przepustka dobrze podziała na ich leczenie. Że życie jako takie jest niesprawiedliwe i powinni przyzwyczajać się do tego już tutaj, w tych sterylnych, ściśle kontrolowanych warunkach. Spróbowałbym wywołać u nich współczucie, opowiadając, co zrobiłem żonie, mówiąc, że przez mój nałóg mojej rodzinie grozi rozpad, że przepustka zdecyduje o tym, czy zostaniemy razem, czy nie.
- Powinien pan wykorzystać swoje umiejętności dla szczytniejszych celów - powiedziała z uśmiechem terapeutka. - Przekazać swoje przesłanie, ale tym razem dla wyższego dobra, a nie po to, żeby kogoś przekupywać.
- Aaa... - odparłem. - A więc przez cały ten czas uważnie mnie pani słuchała. Nie byłem tego pewny. Cóż, może pewnego dnia, ale teraz chcę wrócić do rodziny. Zamierzam całkowicie wycofać się z brokerki. Muszę tylko zamknąć kilka inwestycji i skończę z tym raz na zawsze. Tak jak z narkotykami, prostytutkami, zdradzaniem żony i całym tym syfem z akcjami. Resztę życia chcę przeżyć spokojnie i z dala od reflektorów.
- Jakoś nie widzę pana w tej nowej roli - odparła ze śmiechem terapeutka. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zechciał pan zejść ze sceny. A już na pewno nie na stałe. Ale nie, nie widzę w tym nic złego. Próbuję tylko powiedzieć, że ma pan cudowny dar i że powinien pan wykorzystać go w dobry sposób. Musi pan tylko skupić się na kuracji, na tym, żeby zachować trzeźwość, a resztą zajmie się samo życie.
Wbiłem wzrok w podłogę. Terapeutka miała rację i śmiertelnie się tego bałem. Rozpaczliwie chciałem rzucić to wszystko w cholerę, chociaż wiedziałem, że będzie to bardzo trudne. Ale przeczytawszy broszurę Anonimowych Alkoholików, doszedłem do wniosku, że na dłuższą metę nie jest to zupełnie niemożliwe. Że klęskę dzieli od zwycięstwa tylko mały krok i że krok ten ma coś wspólnego z jak najszybszym wstąpieniem w ich szeregi, ze znalezieniem kogoś w rodzaju mecenasa albo guru, z którym można by się zidentyfikować, kogoś, kto natchnie mnie nadzieją i otuchą, jeśli coś pójdzie nie tak.
Uniosłem brwi.
- Więc jak będzie z tą przepustką?
- Postawię tę sprawę na jutrzejszej odprawie. W ostatecznym rozrachunku zdecyduje o tym doktor Talbot. - Wzruszyła ramionami. - Jako pańska główna terapeutka mam prawo weta, ale wstrzymam się od głosu.
No tak - pomyślałem. Przed odprawą muszę porozmawiać z Talbotem.
- Dzięki. Za wszystko. Będzie mnie pani miała na głowie jeszcze tylko przez kilkanaście dni. Spróbuję nie wchodzić pani w drogę.
- Śmiało - odrzekła - niech pan wchodzi. Szczerze mówiąc, jest pan moim ulubionym pacjentem, chociaż nikomu bym tego nie powiedziała.
- Ja też nie powiem. - Nachyliłem się, objąłem ją i lekko przytuliłem.
*
Pięć dni później, tuż przed szóstą, stałem na asfalcie przed prywatnym terminalem na międzynarodowym lotnisku w Atlancie. Opierałem się o zderzak długaśnego czarnego lincolna, patrząc w niebo trzeźwymi oczami. Miałem założone ręce i potężny wzwód w spodniach. Czekałem na Księżnę.
Ważyłem cztery i pół kilo więcej niż przed przyjazdem do kliniki i miałem młodą, zdrowo błyszczącą skórę. Miałem również trzydzieści cztery lata i przeżyłem nieopisany koszmar: narkotykowy nałóg biblijnych rozmiarów, nałóg tak szalony i chory, że już dawno powinienem umrzeć z przedawkowania albo na tysiąc innych sposobów.
Mimo to stałem tu wciąż w pełni władz umysłowych. Był piękny wieczór, wiał leciutki ciepły wietrzyk. O tej porze dnia, tak blisko lata, słońce wisiało na tyle wysoko, że dostrzegłem gulfstreama na długo przed tym, jak dotknął kołami ziemi. Zdawało się, że to niemożliwe, iż w jego kabinie siedzi moja śliczna żona, kobieta, którą skazałem na siedem lat narkotykowego piekła. Zastanawiałem się, w co jest ubrana i o czym teraz myśli. Czy jest zdenerwowana tak samo jak ja? I tak piękna, jak ją pamiętam? Czy wciąż tak cudownie pachnie? Czy wciąż mnie kocha? I co teraz? Czy będzie tak jak kiedyś?
Wszystkiego dowiedziałem się w chwili, kiedy otworzyły się drzwi i w progu stanęła moja upojna Księżna z fantastyczną grzywą lśniących blond włosów. Wyglądała wspaniale. Zrobiła krok do przodu i przybrała swoją klasyczną pozę, taką z przekrzywioną na bok głową, z założonymi pod biustem rękami i buntowniczo wysuniętą w bok długą nagą nogą. A potem po prostu na mnie spojrzała. Była w kusej różowej sukience bez rękawów, która kończyła się dobre piętnaście centymetrów nad kolanami. Nie zmieniając pozy, ściągnęła zmysłowe usta i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Nie wierzę, że to mój ukochany mężczyzna”. Podniosłem ręce i bezradnie wzruszyłem ramionami.
Staliśmy tak, patrząc na siebie co najmniej przez dziesięć sekund, wreszcie Księżna wyprostowała się i posłała mi soczysty pocałunek. Rozłożyła ręce, zrobiła mały piruet, żeby obwieścić światu swoje przybycie, i z cudownym uśmiechem na twarzy zbiegła ze schodów. Popędziłem ku niej i spotkaliśmy się na środku pasa do kołowania. Zarzuciła mi ręce na szyję, podskoczyła i oplotła mnie w pasie nogami. A potem mnie pocałowała.
Całowaliśmy się przez całą wieczność, wdychając nasz zapach. Nie przerywając pocałunku, obróciłem się z nią o trzysta sześćdziesiąt stopni, aż zachichotała. Wtedy oderwałem usta od jej ust, wetknąłem nos między jej piersi i zacząłem ją wąchać jak mały szczeniaczek. A ona śmiała się i śmiała. Pachniała tak cudownie, że prawie nie do uwierzenia.
Odchyliłem do tyłu głowę, spojrzałem w jej żywe niebieskie oczy i ze śmiertelną powagą powiedziałem:
- Jeśli nie zaczniemy się zaraz kochać, dojdę na tym cholernym asfalcie.
- Och, mój mały chłopczyk - odparła dziecięcym głosikiem.
Mały? Niewiarygodne!
- Jesteś tak napalony, że pewnie zaraz pękniesz, co?
Energicznie kiwnąłem głową.
- Jeju, jak ty młodo wyglądasz! Jakiś ty przystojny! Nie jesteś już zielony i chyba trochę przytyłeś! Jaka szkoda, że muszę dać ci nauczkę. - Wzruszyła ramionami. - Na razie masz szlaban. Kochać się będziemy dopiero czwartego lipca.
Hę?
- Co takiego?
- Tak, tak, mój słodki - odparła. - Byłeś bardzo niegrzeczny i musisz ponieść karę. Zanim wpuszczę cię między nóżki, musisz mi udowodnić, że się poprawiłeś. Dlatego na razie będzie tylko całowanie.
- Przestań! - powiedziałem ze śmiechem. Wziąłem ją za rękę i pociągnąłem w stronę limuzyny. - Nie wytrzymam do czwartego lipca. Chcę cię tu i teraz, natychmiast! Chcę kochać się z tobą w samochodzie!
- Nie, nie, nie. - Teatralnie pokręciła głową. - W ten weekend będą tylko całuski. Zobaczę, jak będziesz się zachowywał, a potem, może już w niedzielę, zastanowię się, czy pozwolić ci na więcej.
Szofer, niski sześćdziesięciolatek, miał na imię Bob i w szoferskiej czapce czekał na nas przy tylnych drzwiczkach.
- To moja żona - powiedziałem. - Jest prawdziwą księżną, więc niech ją pan odpowiednio traktuje. Pewnie nieczęsto wozi pan przedstawicieli królewskiego rodu, co?
- Nie - odparł z powagą Bob. - To prawda.
- Tak myślałem. Ale niech się pan nie boi. Księżna jest osobą bardzo bezpretensjonalną. Prawda, skarbie?
- Bardzo - warknęła Nadine. - A teraz przestań kłapać i wskakuj do tej pieprzonej bryki.
Bob zamarł z przerażenia, najwyraźniej zaskoczony, że prawdziwa księżna może mówić takim językiem.
- Niech pan się nią nie przejmuje - powiedziałem. - Żona nie chce uchodzić za przemądrzałą, to dlatego. Całą nadętość zachowuje dla swoich królewskich pobratymców z Anglii. - Puściłem do niego oko. - Żarty żartami, ale ponieważ jestem jej mężem, jestem również księciem, a ponieważ będzie pan woził nas przez cały weekend, proszę zwracać się do nas per Księżno i Książę. Ja tylko tak, żeby nie było nieporozumień.
Bob skłonił się oficjalnie.
- Oczywiście, książę.
- Świetnie.
Położyłem rękę na królewskiej pupie Księżnej, wepchnąłem ją na tylne siedzenie i wsiadłem. Bob zatrzasnął drzwi i poszedł do samolotu po bagaż.
Natychmiast podwinąłem jej sukienkę i zobaczyłem, że jest bez majteczek.
- Tak cię kocham, Nae. Tak bardzo cię kocham...
Pchnąłem ją lekko i kiedy się położyła, przywarłem do niej całym ciałem. Czując mój gigantyczny wzwód, zmysłowo jęknęła i potarła biodrami o moje biodra, co sprawiło mi jeszcze większą przyjemność. Całowałem ją i całowałem, w końcu mnie odepchnęła.
- Przestań, głuptasie! Bob zaraz wróci. Musisz zaczekać, aż dojedziemy do hotelu. - Spojrzała w dół, na moje wybrzuszone dżinsy. - Och, mój biedny maluszek...
Maluszek? To jest maluszek?
- ...zaraz eksploduje! - Ściągnęła usta. - Podotykam go troszkę. - I zaczęła masować go przez spodnie.
Nacisnąłem guzik i podniosłem przepierzenie.
- Nie wytrzymam do hotelu - wymamrotałem. - Będziemy kochać się tutaj, i w cholerę z Bobem!
- Dobrze - odparła rozbrykana Księżna. - Ale to będzie bzykanko ze współczucia, więc się nie liczy. Tak naprawdę kochać się z tobą będę dopiero wtedy, kiedy przekonam się, że jesteś już grzeczny. Jasne?
Zrobiłem szczenięce oczy i zaczęliśmy zrywać z siebie ubranie. Zanim wrócił Bob, byłem już głęboko w środku i oboje dziko jęczeliśmy. Przytknąłem palec do ust i szepnąłem:
- Ciii...
Księżna kiwnęła głową, a ja nacisnąłem guzik interkomu.
- Bob, dobry człowieku, jest pan tam?
- Tak, książę.
- Świetnie. Księżna i ja mamy pilną sprawę do omówienia, więc proszę nam nie przeszkadzać, aż dojedziemy do Hyatta.
Puściłem do Księżnej oko, zerknąłem na przycisk interkomu i pytająco uniosłem brwi.
- Włączony czy wyłączony?
Księżna zagryzła policzek.
- A co tam, zostaw włączony.
Zuch dziewczyna.
- Dobrej zabawy, Bob! - rzuciłem.
Z tymi słowami trzeźwy Książę Bayside z Queens zaczął kochać się ze swoją zmysłową żoną, Księżną brooklyńskiego Bay Ridge, jakby nazajutrz miał skończyć się świat.