- Tak myślałem. Ale niech się pan nie boi. Księżna jest osobą bardzo bezpretensjonalną. Prawda, skarbie?
- Bardzo - warknęła Nadine. - A teraz przestań kłapać i wskakuj do tej pieprzonej bryki.
Bob zamarł z przerażenia, najwyraźniej zaskoczony, że prawdziwa księżna może mówić takim językiem.
- Niech pan się nią nie przejmuje - powiedziałem. - Żona nie chce uchodzić za przemądrzałą, to dlatego. Całą nadętość zachowuje dla swoich królewskich pobratymców z Anglii. - Puściłem do niego oko. - Żarty żartami, ale ponieważ jestem jej mężem, jestem również księciem, a ponieważ będzie pan woził nas przez cały weekend, proszę zwracać się do nas per Księżno i Książę. Ja tylko tak, żeby nie było nieporozumień.
Bob skłonił się oficjalnie.
- Oczywiście, książę.
- Świetnie.
Położyłem rękę na królewskiej pupie Księżnej, wepchnąłem ją na tylne siedzenie i wsiadłem. Bob zatrzasnął drzwi i poszedł do samolotu po bagaż.
Natychmiast podwinąłem jej sukienkę i zobaczyłem, że jest bez majteczek.
- Tak cię kocham, Nae. Tak bardzo cię kocham...
Pchnąłem ją lekko i kiedy się położyła, przywarłem do niej całym ciałem. Czując mój gigantyczny wzwód, zmysłowo jęknęła i potarła biodrami o moje biodra, co sprawiło mi jeszcze większą przyjemność. Całowałem ją i całowałem, w końcu mnie odepchnęła.
- Przestań, głuptasie! Bob zaraz wróci. Musisz zaczekać, aż dojedziemy do hotelu. - Spojrzała w dół, na moje wybrzuszone dżinsy. - Och, mój biedny maluszek...
Maluszek? To jest maluszek?
- ...zaraz eksploduje! - Ściągnęła usta. - Podotykam go troszkę. - I zaczęła masować go przez spodnie.
Nacisnąłem guzik i podniosłem przepierzenie.
- Nie wytrzymam do hotelu - wymamrotałem. - Będziemy kochać się tutaj, i w cholerę z Bobem!
- Dobrze - odparła rozbrykana Księżna. - Ale to będzie bzykanko ze współczucia, więc się nie liczy. Tak naprawdę kochać się z tobą będę dopiero wtedy, kiedy przekonam się, że jesteś już grzeczny. Jasne?
Zrobiłem szczenięce oczy i zaczęliśmy zrywać z siebie ubranie. Zanim wrócił Bob, byłem już głęboko w środku i oboje dziko jęczeliśmy. Przytknąłem palec do ust i szepnąłem:
- Ciii...
Księżna kiwnęła głową, a ja nacisnąłem guzik interkomu.
- Bob, dobry człowieku, jest pan tam?
- Tak, książę.
- Świetnie. Księżna i ja mamy pilną sprawę do omówienia, więc proszę nam nie przeszkadzać, aż dojedziemy do Hyatta.
Puściłem do Księżnej oko, zerknąłem na przycisk interkomu i pytająco uniosłem brwi.
- Włączony czy wyłączony?
Księżna zagryzła policzek.
- A co tam, zostaw włączony.
Zuch dziewczyna.
- Dobrej zabawy, Bob! - rzuciłem.
Z tymi słowami trzeźwy Książę Bayside z Queens zaczął kochać się ze swoją zmysłową żoną, Księżną brooklyńskiego Bay Ridge, jakby nazajutrz miał skończyć się świat.
ROZDZIAŁ 39
Sześć sposobów na morderstwo
Mój pies musi iść na operację... Samochód mi się zepsuł... Mój szef to idiota... A moja żona idiotka... Korki uliczne doprowadzają mnie do szału... Życie jest niesprawiedliwe...
I tak dalej, i tak dalej.
Strasznie u tych alkoholików przynudzali. Byłem w domu od tygodnia i w ramach terapii postanowiłem zaliczyć dziewięćdziesiątkę - taki postawiłem sobie cel - to znaczy w dziewięćdziesiąt dni odbyć dziewięćdziesiąt spotkań AA. Z Księżną, która pilnowała mnie jak jastrząb, nie miałem innego wyjścia.
Szybko zdałem sobie sprawę, że będzie to bardzo długa dziewięćdziesiątka.
Kiedy przyszedłem na pierwsze spotkanie, ktoś spytał mnie od razu, czy chcę zabrać głos.
- Teraz? - odparłem. - Jasne, czemu nie? - Nic lepszego nie mogło mi się przydarzyć.
Ale natychmiast zaczęły się problemy. Wskazano mi krzesło przy prostokątnym stole z przodu sali. Prowadzący spotkanie, miły facet w wieku pięćdziesięciu kilku lat, usiadł przy mnie i zrobił krótkie wprowadzenie. Potem dał mi znak i mogłem zaczynać.
- Cześć - powiedziałem szczerym donośnym głosem. - Mam na imię Jordan. Jestem narkomanem i alkoholikiem.
- Cześć, Jordan, witaj - odpowiedział mi chór trzydziestu byłych pijaków.
- Jestem trzeźwy od trzydziestu siedmiu dni - ciągnąłem pewny siebie. - Dlatego...
- Przepraszam - przerwał mi natychmiast siwowłosy jegomość z nosem pokrytym siateczką czerwonawych żyłek. - Żeby zabierać głos, trzeba być trzeźwym przez trzy miesiące. Co najmniej.
Stary bezczelny kapeć! Byłem zdruzgotany. Poczułem się tak, jakbym zapomniał się ubrać i poszedł nago do szkoły. Siedziałem na tym straszliwie niewygodnym drewnianym krześle i patrzyłem na starucha, czekając, aż ściągną mnie stamtąd bosakiem.
- Nie przesadzajmy - zainterweniował prowadzący. - Skoro już przyszedł, niech coś powie. Powiew świeżego powietrza dobrze nam zrobi.
Ktoś niegrzecznie mruknął, ktoś inny po chamsku wzruszył ramionami, jeszcze ktoś pogardliwie pokręcił głową. Byli źli. I napastliwi. Prowadzący położył mi rękę na ramieniu, dając do zrozumienia, że wszystko jest okej, że mogę mówić.
Nerwowo kiwnąłem głową.
- Dobrze - rzuciłem w tłum naburmuszonych pijaków. - Jestem trzeźwy od trzydziestu siedmiu dni i...
Znowu mi przerwano, ale tym razem grzmiącymi oklaskami. Ach, cudownie! Wilk z Wall Street dostał pierwszą owację, chociaż nie zaczął nawet mówić! Niech tylko zaczekają. Kiedy usłyszą moją opowieść, rozniosą tę budę na strzępy!
Aplauz powoli ucichł, więc dzielnie parłem naprzód.
- Dziękuję. Dziękuję za zaufanie. Moim ulubionym narkotykiem były „cytrynki”, ale brałem i kokainę. Szczerze mówiąc...
- Przepraszam - przerwała mi znowu moja nemezis o żylastym nosie. - To jest spotkanie Anonimowych Alkoholików, a nie Anonimowych Narkomanów. Tu można mówić tylko o alkoholu.
Rozejrzałem się i zobaczyłem morze potakujących głów. Niech to szlag! - pomyślałem. Co to za durna polityka, durna i przestarzała. Mamy lata dziewięćdziesiąte. Dlaczego ktoś miałby chlać i tylko chlać, za wszelką cenę unikając prochów? To bez sensu.
Już miałem zerwać się z krzesła i zwiać, gdzie pieprz rośnie, gdy nagle rozległ się czyjś donośny głos:
- Jak śmiesz, Bill! Jak śmiesz odpychać młodego chłopca, który walczy o swoje życie! To podłość! Wszyscy jesteśmy nałogowcami! Dlatego zamknij gębę i daj mu mówić!
„Młodego chłopca”? Ktoś nazwał mnie młodym chłopcem? Na miłość boską, przecież miałem prawie trzydzieści pięć lat! Spojrzałem w stronę źródła głosu i zobaczyłem starszą panią w babcinych okularach. Puściła do mnie oko. Ja puściłem oko do niej.
- Przepisy to przepisy, ty stara wiedźmo - burknął siwy pijak.
Z niedowierzaniem pokręciłem głową. Dokądkolwiek bym poszedł, tuż za mną podążał obłęd. Dlaczego? Przecież nie zrobiłem nic złego. Chciałem tylko być trzeźwy. Mimo to znowu wylądowałem w samym środku zamieszania.
- Dobra - powiedziałem do prowadzącego. - Zrobię, co chcecie.
W końcu udzielili mi głosu, ale wyszedłem stamtąd, mając ochotę skręcić skurwielowi kark - temu staremu oczywiście.
Na spotkaniu Anonimowych Narkomanów było jeszcze gorzej. Przyszły tylko cztery osoby, w tym trzy nawalone. Czwarta miała krótszy staż niż ja.
Chciałem powiedzieć coś Księżnej, chciałem uzmysłowić jej, że to nie dla mnie, ale wiedziałem, że byłaby zdruzgotana. Nasz związek umacniał się z każdym dniem. Nie było już kłótni, przeklinania, bicia, dźgania, policzkowania, oblewania wodą ani niczego takiego. Byliśmy dwojgiem normalnych ludzi prowadzących normalne życie z Chandler, Carterem i dwudziestu dwojgiem służących. Na lato postanowiliśmy zostać w Southampton. Uznaliśmy, że dopóki na dobre nie wyzdrowieję, lepiej będzie odizolować mnie od tego obłędu. Księżna ostrzegła wszystkich znajomych: byli u nas mile widziani pod warunkiem, że przyjdą trzeźwi i że nie będą nic pili i niczego brali. Alan Walnięty Chemik dostał osobiste ostrzeżenie od Bo i już nigdy więcej o nim nie słyszałem.