- Aresztowali cię? - spytałem, nie mogąc powstrzymać śmiechu.
- Niezupełnie. Widzisz, dziewczyna zaczęła się drzeć: „O Boże!” - wrzeszczała. - „O mój Boże! Zabiłeś go, ty kretynie!”. Wyskoczyła z samochodu i pobiegła na posterunek. Kilka minut później Rhodes się ocknął, a ona wróciła z gliniarzem, moim dobrym kumplem Pete’em Orlandem. No więc wraca, otwiera drzwi, pomaga Rhodesowi wysiąść, otrzepuje go ze szkła i z mety napadają na Pete’a, żądając, by mnie aresztował. W tej samej chwili ze sklepu wybiega Annette i krzyczy: „On podarł mandat! Zaśmieca miejsce publiczne i parkuje w niedozwolonym miejscu!”, na co Pete obchodzi samochód, ponuro kręci głową, patrzy na Rhodesa i mówi: „Rzeczywiście, zaparkował pan w niedozwolonym miejscu. Proszę natychmiast przestawić samochód albo każę go odholować”. Rhodes mruczy coś pod nosem, klnie, wsiada do mercedesa i zamyka drzwi. Odpala silnik, wrzuca wsteczny, cofa kilkanaście centymetrów, a wtedy Pete podnosi rękę i krzyczy: „Stać! Proszę wysiąść!”. Rhodes zatrzymuje wóz, wysiada i pyta: „Co jest?”, na co Pete mówi: „Wyczuwam alkohol w pana oddechu, musi pan poddać się testowi trzeźwości”. „Kurwa mać, nie wie pan, kim jestem!” - mamrocze Rhodes. Nie przestał się ciskać i przeklinać nawet po tym, jak Pete aresztował go za jazdę po pijanemu i założył mu kajdanki.
Rechotaliśmy z tego przez dobrą minutę i był to mój pierwszy serdeczny - i trzeźwy - śmiech niemal od dziesięciu lat. Szczerze mówiąc, nie pamiętałem nawet, kiedy ostatni raz tak głośno się śmiałem. Z historii tej wypływał oczywisty morał: George, który wówczas dopiero zaczynał się leczyć, był wtedy trzeźwy, a jednocześnie nie był. Przestał pić, ale wciąż zachowywał się jak pijak.
Teraz opanował się w końcu i powiedział:
- Bystry z ciebie chłopak, więc na pewno wyciągniesz z tego odpowiedni wniosek.
- Tak. Wniosek jest taki, że zabicie Maynarda nie byłoby czynem człowieka trzeźwego.
- Właśnie. Możesz o tym myśleć, możesz o tym rozmawiać, a nawet z tego żartować. Ale gdybyś zaczął coś w tym kierunku robić, oznaczałoby to, że daleko ci do prawdziwej trzeźwości. Nie piję od ponad dwudziestu lat, mimo to codziennie chodzę na spotkania, ale nie tylko po to, żeby nie pić. Trzeźwość jest dla mnie czymś więcej niż unikaniem alkoholu. Kiedy na spotkaniach widzę nowych, takich jak ty, przypominam sobie, że wciąż stąpam po kruchym lodzie i że w każdej chwili mogę pójść na dno. To mój codzienny straszak. A kiedy widzę starych wyjadaczy, ludzi, którzy nie piją od ponad trzydziestu lat i są znacznie trzeźwiejsi ode mnie, uświadamiam sobie, jaki to cudowny program i jak wielu ludziom uratował życie.
- Tak naprawdę to nie chciałem go zabić - odparłem. - Musiałem po prostu trochę pogadać, spuścić parę. - Wzruszyłem ramionami. - Kiedy patrzysz na to z perspektywy czasu, pewnie nie możesz uwierzyć, że mu wtedy przyłożyłeś. Teraz, po dwudziestu latach niepicia, pewnie nadstawiłbyś drugi policzek, co?
George spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Żartujesz? Przygrzałbym sukinsynowi nawet po stu!
Znowu wybuchnęliśmy histerycznym śmiechem i śmialiśmy się tak przez całe to cudowne lato 1997 roku, moje pierwsze lato całkowitej trzeźwości. Księżna też, bo zaprzyjaźniliśmy się z George’em i Annette, podczas gdy nasi znajomi, jeden po drugim, zaczęli się powoli od nas oddalać. Do końca pierwszego roku trzeźwości straciłem kontakt prawie ze wszystkimi. Wciąż spotykaliśmy się z Beallami i z najstarszymi przyjaciółmi Nadine, ale dla ludzi takich jak Elliot Lavigne, Danny Porush, Rob Lorusso, Todd i Carolyn Garretowie nie było już miejsca w moim życiu.
Oczywiście Wigwam, Bonnie i Ross i kilku moich przyjaciół z dzieciństwa wciąż wpadało do nas na kolację, ale było już inaczej. Kokosy oficjalnie się skończyły, podobnie jak narkotyki, które przedtem trzymały nas razem. Wilk z Wall Street umarł tamtej nocy w Boca Raton na Florydzie, przedawkowawszy w kuchni Dave’a i Laurie Beallów. A to, co z niego zostało, ostatecznie zgasło po tym, jak spotkał George’a, który wskazał mu drogę do prawdziwej trzeźwości.
Wyjątkiem był naturalnie Alan Lipsky, mój najstarszy i najdroższy przyjaciel, który stał u mego boku na długo przed tym wszystkim, na długo przed tym, jak przyszedł mi do głowy pomysł, by stworzyć na Long Island moją własną wersję Wall Street i zasiać tam ziarno chaosu i szaleństwa. Na jesieni 1997 roku Alan przyjechał do mnie i powiedział, że ma tego dość, że zmęczyło go tracenie pieniędzy klientów i że woli raczej umrzeć niż prowadzić dalej Monroe Parker. Całym sercem poparłem jego decyzję i niedługo potem firma przestała istnieć. Kilka miesięcy później w jej ślady poszła Biltmore i tak era Strattonitów dobiegła końca.
Mniej więcej wtedy dogadałem się w końcu ze Steve’em Maddenem. Zgodziłem się na pięć milionów, czyli na kwotę o wiele mniejszą niż rzeczywista wartość moich akcji, pod warunkiem jednak, że Steve sprzeda je do funduszu wzajemnego. Tak więc stracił na tym on, straciłem i ja. Uważałem i zawsze będę uważał, że Madden wyszedł z tego suchą stopą, chociaż w sumie zarobiłem na tym interesie ponad dwadzieścia milionów, co nawet według moich zwariowanych standardów nie było kwotą małą.
Tymczasem Księżna i ja ustatkowaliśmy się i zaczęliśmy prowadzić życie znacznie spokojniejsze i skromniejsze, stopniowo redukując naszą menażerię do rozsądnej liczby dwunastu osób. Najpierw odprawiliśmy Marię i Ignacia. Potem Rocca Dziennego i Nocnego, których zawsze lubiłem, ale których obecność nie była już niezbędna. Kiedy wywołana przez „cytrynki” i kokainę paranoja ustąpiła, uznałem, że zatrudnianie prywatnych ochroniarzy w okolicy wolnej od przestępstw jest idiotyczne. Bo przyjął dymisję z podniesionym czołem, mówiąc, że cieszy się, iż wyszedłem z tego żywy. I chociaż się do tego nie przyznał, chociaż pewnie nie wiedział, w jak silny wpadłem nałóg, na pewno miał wyrzuty sumienia. Tak, Księżna i ja dobrze się maskowaliśmy. A może wszyscy o tym wiedzieli, ale dopóki znosiłem złote jajka, kto przejmowałby się moją ewentualną śmiercią?
Gwynne i Janet oczywiście zostały i nie wracaliśmy już do tego, że były kiedyś moimi najwierniejszymi pomocnicami (nie licząc naturalnie Nadine). Czasem lepiej nie budzić licha. Janet była ekspertką od grzebania przeszłości, a na Południu, skąd pochodziła Gwynne, umieli ją grzebać wszyscy. Tak czy inaczej kochałem jedną i drugą i wiedziałem, że one kochają mnie. Chodziło po prostu o to, że nałóg to kurewska choroba i że na polu walki trudno o zdrowy rozsądek, zwłaszcza jeśli prowadzi się życie bogatych i dysfunkcyjnych.
À propos moich najwierniejszych pomagierek: była nią oczywiście Księżna brooklyńskiego Bay Ridge. Bo ostatecznie się sprawdziła, prawda? Tylko ona wytrwała przy mnie do samego końca, tylko jej zależało na mnie na tyle, by tupnąć nogą i powiedzieć: „Dość tego! Co za dużo, to niezdrowo!”.
Ale kiedy minęła pierwsza rocznica mojej trzeźwości, zacząłem zauważać w niej pewne zmiany. Bywało, że gdy patrzyłem na nią ukradkiem, w jej ślicznej twarzy i oczach widziałem coś odległego i nieobecnego, coś przyprawionego szczyptą smutku, jak u kogoś po silnym wstrząsie. Zastanawiałem się, o czym wtedy myśli, jaką jeszcze chowa urazę, czy wciąż ma do mnie żal nie tylko o to, co zrobiłem jej na schodach, ale i o te wszystkie zdrady, o zasypianie w restauracjach, o towarzyszącą nałogowi zmienność nastroju. Ponieważ nie wiedziałem, co z tym zrobić, poszedłem do George’a.
George ze smutkiem odparł, że jego zdaniem sprawa nie jest jeszcze zakończona, że po tym, co przeszliśmy, nie do pomyślenia byłoby, gdybyśmy tak po prostu zamietli wszystko pod dywan. Że nigdy o czymś takim nie słyszał, że jest to prawdziwy przełom w teorii i praktyce dysfunkcyjnego związku. Porównał Nadine do Wezuwiusza, uśpionego wulkanu, który musi kiedyś wybuchnąć. Kiedy i z jaką siłą, tego nie wiedział, ale zasugerował, żebyśmy poszli na terapię. Ale my nie poszliśmy. Zamiast tego pogrzebaliśmy przeszłość i żyliśmy dalej.
Księżna czasem płakała, siedząc samotnie w swoim salonie z ubraniami dla przyszłych matek z twarzą mokrą od łez. Kiedy pytałem ją, co się stało, mówiła, że nie rozumie, jak mogło do tego dojść. Dlaczego odwróciłem się od niej i uległem narkotykom? Dlaczego tak źle ją traktowałem? I dlaczego teraz jestem dla niej taki dobry? Na swój sposób czuła się przez to jeszcze gorzej, bo dobroć, jaką jej okazywałem, budziła w niej jeszcze większy żal o to, że nie było tak przez całe nasze małżeństwo. Ale potem szliśmy do łóżka i wszystko wracało do normy - do następnego razu, kiedy znowu zaczynała płakać.