Mieliśmy jednak dzieci, Chandler i Cartera, i znajdowaliśmy w nich ukojenie. Carter obchodził właśnie trzecie urodziny. Był naprawdę wspaniały. Miał platynowe włosy i rekordowo długie rzęsy. Był prawdziwym darem od Boga, darem, na który chuchaliśmy i dmuchaliśmy od tego strasznego dnia w szpitalu, kiedy powiedziano nam, że może stracić pełnię władz umysłowych. O ironio: od tamtego czasu nie miał nawet głupiego kataru. Dziura całkowicie się zamknęła i serce nie sprawiało mu żadnych kłopotów.
A Chandler, moja mała pieszczoszka, mała geniuszka, która całowała tatusia, żeby przestało go boleć? Wciąż była moją ulubienicą. Gdzieś po drodze zapracowała sobie na nowy przydomek, CIA, bo lubiła podsłuchiwać i zbierać informacje. Skończyła już pięć lat, ale była nad wiek mądra. Doskonale sprawdzałaby się jako sprzedawczyni, bo umiała subtelnie wykorzystać siłę sugestii i narzucić mi swoją wolę, co - szczerze przyznaję - nie było wcale takie trudne.
Czasem patrzyłem na nią, kiedy spała. Patrzyłem i zastanawiałem się, czy będzie to wszystko pamiętała, cały ten chaos i szaleństwo, które towarzyszyły jej przez cztery pierwsze lata życia, okres kształtujący osobowość. Księżna i ja zawsze próbowaliśmy ją przed tym chronić, ale dzieci są bystrymi obserwatorami. Dlatego bywało, że pod wpływem jakiegoś impulsu wracała nagle do tego, co stało się na schodach, i mówiła, że bardzo się cieszy, iż pojechałem do „Atlantica”, żeby tatuś i mamusia mogli być znowu szczęśliwi. Płakałem wtedy w duchu, ale ona równie szybko zmieniała temat i zaczynała mówić o czymś zupełnie neutralnym, jakby wspomnienia nie wypaliły w jej umyśle trwałego piętna. Pewnego dnia będę musiał jej wszystko wytłumaczyć - nie tylko to, co się stało na schodach, ale i całą resztę. Ale miałem jeszcze czas - mnóstwo czasu - i uznałem, że na razie rozsądniej będzie pozwolić jej cieszyć się błogą nieświadomością dziecka.
Staliśmy właśnie w kuchni naszego domu w Old Brookville, a ona ciągnęła mnie za nogawkę spodni i mówiła:
- Chcę jechać do Blockbustera po nowych Rugratsów. Obiecałeś!
Nie pamiętałem, żebym cokolwiek jej obiecywał, ale tym większy wzbudziła we mnie szacunek. Moja pięcioletnia córeczka próbowała negocjować ze mną z pozycji siły, co dobrze o niej świadczyło. Było wpół do ósmej wieczorem.
- Dobrze - odparłem. - Pojedziemy teraz, zanim mama wróci do domu. Chodź. - Wyciągnąłem do niej ręce, a ona padła mi w ramiona i rozkosznie chichocząc, zarzuciła mi rączki na szyję.
- Chodźmy, tatusiu! Szybko!
Uśmiechnąłem się i wziąłem głęboki, trzeźwy oddech, napawając się jej cudownym zapachem. Była absolutnie piękna i nie miałem wątpliwości, że wyrośnie na silną kobietę, która pozostawi po sobie trwały ślad. Miała w sobie to coś, tę iskrę w oczach, którą zauważyłem, kiedy tylko się urodziła.
Postanowiliśmy pojechać małym mercedesem, jej ulubionym samochodem, i żeby nacieszyć się pięknym letnim wieczorem, opuściliśmy dach. Zbliżało się Święto Pracy i pogoda naprawdę ostatnio dopisywała. Był to jeden z tych bezchmurnych, bezwietrznych dni, kiedy w powietrzu czuje się zapowiedź nadchodzącej jesieni. Tym razem posadziłem Chandler na przednim siedzeniu, zapiąłem jej pas i przejechałem przez podjazd, na nic przy okazji nie wpadając.
Kiedy mijaliśmy kamienne kolumny na skraju posesji, zauważyłem parkujący naprzeciwko samochód, szary czterodrzwiowy sedan, chyba oldsmobile. W tej samej chwili siedzący za kierownicą mężczyzna wystawił przez okno wąską głowę porośniętą krótkimi, rozdzielonymi przedziałkiem włosami.
- Przepraszam, gdzie jest Cryder Lane?
Zahamowałem. Cryder Lane? - pomyślałem. O czym on gada? Takiej ulicy nie było ani w Old Brookville, ani w ogóle w Locust Valley. Zerknąłem na Chandler i ogarnęła mnie panika. Żałowałem, że nie ma z nami ochroniarzy. W tym spotkaniu było coś dziwnego i niepokojącego.
Pokręciłem głową.
- Nie, to jest Pin Oak Court. Cryder Lane? Nie znam takiej ulicy.
W tej samej chwili zauważyłem, że w samochodzie siedzą jeszcze trzy osoby, i serce zaczęło walić mi jak młot. Cholera jasna, oni chcieli porwać Chandler! Wyciągnąłem rękę, objąłem córkę i spojrzałem jej w oczy.
- Trzymaj się, kochanie.
Już miałem nacisnąć pedał gazu, kiedy otworzyły się tylne drzwi i z oldsmobile’a wysiadła młoda kobieta. Uśmiechnęła się, pomachała do mnie ręką i powiedziała:
- Wszystko w porządku. Nie zrobimy wam krzywdy. Proszę nie odjeżdżać. - I znowu się uśmiechnęła.
Zdjąłem nogę z pedału.
- Czego chcecie?
- Jesteśmy z FBI. - Kobieta wyjęła z kieszeni czarny skórzany futerał i otworzyła go wprawnym ruchem ręki.
Spojrzałem, no i tak. Gapiły się na mnie trzy ohydne litery: F-B-I. Duże, drukowane i jasnoniebieskie, a pod nimi widniał jakiś napis. Chwilę później mężczyzna o wąskiej głowie też pokazał mi odznakę.
- Przyjechaliście pożyczyć szklankę cukru? - rzuciłem ironicznie.
Pokręcili głowami. Wtedy z samochodu wysiadło dwóch pozostałych agentów, też z odznakami. Kobieta uśmiechnęła się smutno.
- Będzie lepiej, jeśli pan zawróci i odwiezie córkę do domu. Musimy porozmawiać.
- Nie ma sprawy - odrzekłem. - I dziękuję. Bardzo to doceniam.
Kobieta kiwnęła głową, przyjmując podziękowania za to, że oszczędzili Chandler widowiska.
- A gdzie jest agent specjalny Coleman? - spytałem. - Po tych wszystkich latach chętnie go poznam, dosłownie umieram z niecierpliwości.
- Jestem pewna, że z wzajemnością - odparła kobieta. - Niedługo tu będzie.
Zrezygnowany kiwnąłem głową. Nadeszła pora przekazać złe wieści córce: z nowego filmu nici. Co więcej, coś mi mówiło, że w domu zajdzie kilka zmian, które raczej jej nie ucieszą - poczynając od dłuższej nieobecności taty.
- Nie możemy jechać do sklepu, skarbie - powiedziałem. - Muszę porozmawiać z tymi ludźmi.
Channy zmrużyła oczy i zacisnęła zęby. I wrzasnęła:
- Nie! Obiecałeś! Nie dotrzymujesz słowa! Chcę do sklepu! Obiecałeś!
Zawróciłem, a ona wciąż krzyczała. Krzyczała nawet wtedy, kiedy wchodziliśmy do kuchni.
- Gwynne - rzuciłem. - Niech pani zadzwoni do Nadine i powie jej, że jest tu FBI, że przyjechali mnie aresztować.
Gwynne bez słowa kiwnęła głową i zaprowadziła Chandler na górę. Kiedy tylko córka zniknęła nam z oczu, agentka wyrecytowała:
- Panie Belfort, aresztuję pana za oszustwa giełdowe, pranie brudnych pieniędzy...
Bla-bla-bla - pomyślałem, gdy zakuwała mnie w kajdanki, wymieniając przestępstwa, jakich się dopuściłem przeciwko ludziom, Bogu i wszystkim innym. Jej słowa omywały mnie jak wiatr. Zupełnie nic nie znaczyły, nie warto ich było słuchać. Przecież wiedziałem, co zrobiłem, wiedziałem również, że zasługuję na to, co mnie czekało. Poza tym miałem mnóstwo czasu na załatwienie sprawy z adwokatem.
Kilka minut później przyjechało ni mniej, ni więcej, jak kolejnych dwudziestu agentów, wszyscy w pełnym rynsztunku bojowym, w kamizelkach kuloodpornych, z bronią, zapasową amunicja i całą resztą, jakbym był niebezpiecznym bandytą albo Bóg wie kim.
Przyjechał również agent specjalny Gregory Coleman. Kiedy go wreszcie zobaczyłem, doznałem wstrząsu. W moim wieku, mojego wzrostu i średniej budowy ciała wyglądał jak gówniarz. Miał krótkie brązowe włosy, bardzo ciemne oczy i regularne rysy twarzy.
Uśmiechnął się na mój widok. Potem wyciągnął do mnie rękę i uścisnęliśmy sobie dłonie, chociaż w kajdankach było mi trochę niewygodnie.
- Muszę przyznać - zaczął z respektem - że godny był z pana przeciwnik. Pukałem do stu drzwi i nikt nie chciał z nami rozmawiać. - Pokręcił głową, zadziwiony lojalnością moich współpracowników. - Pomyślałem, że zechce pan o tym wiedzieć.