- Cóż, pieniądze robią swoje - odparłem.
Coleman ze smutkiem wykrzywił usta.
- Na pewno.
Wtedy nadbiegła Księżna. Miała łzy w oczach, mimo to wyglądała wspaniale. Nawet teraz, w takiej chwili, nie mogłem oprzeć się pokusie i zerknąłem na jej nogi, zwłaszcza że nie wiedziałem, kiedy znowu je zobaczę.
Kiedy mnie wyprowadzali, poklepała mnie delikatnie po policzku i powiedziała, żebym się nie martwił. Ja z kolei powiedziałem, że kochałem ją, kocham i zawsze będę ją kochał. A potem pojechaliśmy - ja i agenci. Ot tak, po prostu. Dokąd mnie zabierali? Nie miałem zielonego pojęcia, chociaż domyślałem się, że na Manhattan i że już nazajutrz stanę przed sędzią federalnym.
Patrząc wstecz, pamiętam, że odczuwałem swego rodzaju ulgę, że oto nareszcie zostawiam za sobą cały ten chaos i obłęd. Że odsiedzę swoje i wyjdę jako młody trzeźwy człowiek, ojciec dwojga dzieci i mąż wspaniałej żony, która wspierała mnie w chwilach dobrych i złych.
Że wszystko będzie dobrze.
EPILOG
Zdrajcy
Byłoby naprawdę miło, gdybyśmy żyli razem długo i szczęśliwie, gdybym po wyjściu z więzienia mógł paść w jej czułe, kochające ramiona. Ale, niestety, w przeciwieństwie do bajek ta część historii nie ma szczęśliwego zakończenia.
Dziesięć milionów dolarów - taką sędzia ustalił kaucję, i to właśnie wtedy, na schodach sądu, Księżna spuściła na mnie prawdziwą bombę.
- Już cię nie kocham - oświadczyła lodowatym głosem. - Całe nasze małżeństwo było kłamstwem. - Potem odwróciła się na pięcie, wyjęła komórkę i zadzwoniła do swego adwokata.
Oczywiście próbowałem jej to wyperswadować, ale na próżno.
- Miłość jest jak kamień - dodała, teatralnie pociągając nosem. - Raz rzucona nigdy nie wraca.
Fajnie - pomyślałem - gdyby nie to, że doszłaś do tego wniosku dopiero wtedy, kiedy mnie oskarżono, ty zdradziecka dziwko!
Wszystko jedno. Kilka tygodni później byliśmy już w separacji, więc udałem się na wygnanie do naszego cudownego domu w Southampton. Tam, wsłuchując się w szum fal Atlantyku i podziwiając zapierające dech w piersi zachody słońca nad Shinnecock Bay, patrzyłem, jak walą się na mnie ściany rzeczywistości i jak pęka w szwach moje życie. Tak, to było odpowiednie miejsce.
Na froncie prawnym było jeszcze gorzej. Czwartego dnia po tym, jak wyszedłem z aresztu, do mojego adwokata zadzwonił prokurator z ostrzeżeniem, że jeśli nie przyznam się do winy i nie pójdę na współpracę z władzami, oskarży i Księżnę. Chociaż nie wdawał się w szczegóły, domyślałem się, że chciał postawić jej zarzut uczestnictwa w porozumieniu przestępczym, którego celem było wydawanie obrzydliwych ilości pieniędzy. Bo o co innego mógłby ją oskarżyć?
Tak czy inaczej cały świat stanął na głowie. Jak mogłem ja, ten stojący na samym szczycie łańcucha pokarmowego, zdradzić tych, którzy stali pode mną? Czy mogłem wydać stado płotek tylko dlatego, że byłem największą rybą w stawie? Czy pięćdziesiąt gupików równało się jednemu wielorybowi? Czy była to kwestia zwykłej arytmetyki?
Współpraca oznaczała, że będę musiał nosić podsłuch, uczestniczyć w procesach, stawać na miejscu dla świadków i zeznawać przeciwko moim znajomym. Że będę musiał sypać, ujawnić każdą, najdrobniejszą nawet machlojkę z ostatnich dziesięciu lat. To była straszna myśl. Myśl absolutnie koszmarna. Ale jaki miałem wybór? Gdybym tego nie zrobił, oskarżyliby Nadine i wyprowadziliby ją z domu w kajdankach.
Księżna oskarżona i w kajdankach - początkowo bardzo mi się to podobało. Gdyby oskarżono nas oboje, pewnie zmieniłaby zdanie i już nie chciałaby się ze mną rozwodzić (bylibyśmy w tej samej sytuacji i trzymalibyśmy się razem). Poza tym gdyby musiała meldować się raz w miesiącu u kuratora, byłaby mniej pożądaną partią. Na pewno, bez dwóch zdań.
Ale nie, nie chciałem jej tego robić. Była matką moich dzieci. To wszystko - nic dodać, nic ująć.
Adwokat złagodził cios, tłumacząc mi, że w sprawach takich jak ta na współpracę szli wszyscy, że gdybym zażądał procesu i przegrał, dostałbym trzydzieści lat. Nawet gdybym podczas procesu przyznał się do winy i dostał lat sześć czy siedem, musiałbym wciągnąć w to Księżnę, a tego zrobić nie mogłem.
Dlatego zgodziłem się na współpracę.
Danny’ego też oskarżono; on też poszedł na współpracę, podobnie jak chłopcy z Biltmore i Monroe Parker. Dostał rok i osiem miesięcy, pozostali wyrok w zawieszeniu. Następny był Zepsuty Chińczyk. On też dogadał się z prokuraturą i skazano go na osiem lat. Potem skazano Steve’a Maddena, bezwzględnego Szewca, i Elliota Lavigne’a, światowej klasy degenerata, którzy przyznali się do winy. Elliot dostał trzy lata, Steve trzy i pół roku. Jako ostatni przed sądem stanął Dennis Gaito, nasz Kucharz. Uznano go za winnego. Niestety, sędzia posłał go za kratki aż na dziesięć lat.
Andy Greene, alias Wigwam, wyszedł z tego suchą stopą. Kenny Greene, alias Pustak, też, ale najwyraźniej bardzo swędziały go ręce, bo wiele lat później został oskarżony o machlojki giełdowe, które nie miały nic wspólnego ze Stratton Oakmont. Podobnie jak pozostali członkowie klanu, poszedł na współpracę i odsiedział rok w więzieniu.
Gdzieś po drodze Księżna i ja znowu się zakochaliśmy, sęk w tym, że nie w sobie. Ja omal się nie zaręczyłem, ale w ostatniej chwili uciekłem sprzed ołtarza. Natomiast ona wyszła za mąż i jest mężatką po dziś dzień. Mieszka w Kalifornii, kilka kilometrów ode mnie. Po kilku burzliwych latach w końcu zakopaliśmy topór wojenny. Teraz jesteśmy ze sobą w bardzo dobrych stosunkach - częściowo dlatego, że Nadine jest wspaniałą kobietą, częściowo dlatego, że jej mąż jest wspaniałym facetem. Opiekujemy się wspólnie dziećmi i widuję je niemal codziennie.
Od chwili, kiedy stanąłem przed sądem, do chwili, kiedy poszedłem siedzieć - dostałem rok i dziesięć miesięcy federalnego obozu karnego - miało upłynąć ponad pięć lat. Nigdy bym nie pomyślał, że lata te będą równie szalone jak te poprzednie.
Podziękowania
Serdeczne podziękowania składam mojemu agentowi literackiemu Joelowi Gotlerowi, który przeczytawszy trzy pierwsze strony brudnopisu, kazał mi wszystko rzucić i zostać pełnoetatowym pisarzem. Joel był moim trenerem, doradcą, psychiatrą, ale przede wszystkim prawdziwym przyjacielem. Bez niego książka ta nigdy by nie powstała. (Dlatego jeśli nie ma w niej waszego nazwiska, miejcie pretensje do niego, nie do mnie!).
Chciałbym również podziękować Irwynowi Applebaumowi, mojemu wydawcy, który wierzył we mnie od samego początku. To jego głos ostatecznie przeważył.
Niezmierne dzięki Danielle Perez, mojej redaktorce, która pracując za trzech, z tysiącdwustustronicowego wydruku stworzyła pięćsetstronicową książkę. Danielle jest prawdziwą damą, ma swój styl i wdzięk. Przez ostatnie dziewięć miesięcy najczęściej słyszałem od niej pięć słów: „Nie chciałabym oglądać twojej wątroby”.
Wielkie podziękowania Alexandrze Milchan, mojemu człowiekowi orkiestrze. Gdyby każdy autor miał szczęście z takim pracować, na świecie byłoby mniej pisarzy przymierających głodem. Alexandra jest twarda, miła, błyskotliwa i obdarzona zarówno urodą, jak i pięknem duchowym. Jest nieodrodną córką swojego ojca.
Dziękuję również moim dobrym przyjaciołom: Scottowi Lambertowi, Krisowi Mesnerowi, Johnniemu Marine’owi, Michaelowi Peragine’owi, Kirze Randazzo, Marcowi Glazierowi, Faye Greene, Beth Gotler, Johnowi Macalusowi oraz wszystkim kelnerkom i kelnerom z restauracji i kafejek, w których pisałem tę książkę, dziewczynom z Chaya, Skybar i Coffee Bean, i Joemu z Il Boccaccio.
Na koniec chciałbym podziękować mojej byłej żonie, Księżnej brooklyńskiego Bay Ridge. Wciąż jest wspaniała, chociaż rozkazuje mi, jakbym nadal był jej mężem.